Ekspedycja Motocyklowa - kierunek GOA


motocyklami po Indiach


WYPRAWA MOTOCYKLOWA PO MOZAMBIKU, ZAMBII I MALAWI - czerwiec/lipiec 2013r.
Tekst: Adrian Kalinkiewicz
Korekta: Ania Rocka
Zdjęcia: Lech Potyński, Adrian Kalinkiewicz



Dzień "0" 13 czerwca 2013r. PROLOG. RYBA CZY KURCZAK.
Kiedy pół roku temu rozpoczynaliśmy przygotowania do tej wyprawy, myślałem, że w dniu wylotu jedyną decyzją z jaką będę musiał się zmierzyć będzie co wybrać na lunch w samolocie. Los pokrzyżował mi jednak plany i miesiąc temu złamał mi stopę, a dokładnie piątą jej kość. Stopa zrastała się prawidłowo, jednak powoli i do dnia dzisiejszego się nie zrosła. Wyjazd do Afryki zbliżał się dużymi krokami a ja nie byłem w stanie stanąć na stopie, nie mówiąc o jeździe motocyklem. Ostatnie tygodnie wymuszały na mnie podejmowanie trudnych decyzji: jechać, czy nie, zdjąć gips mimo złamania, czy nie, zaczynać rehabilitacje czy jeszcze nie, co jak kość się przemieści, co jak pęknie dalej. Ze złością obserwowałem kolejne zdjęcia RTG na których nie widać było znacznego postępu w zrastaniu się kości. Po konsultacjach z ortopedą zdecydowałem się zdjąć gips i używać butów motocyklowych w zamian, mimo ryzyka przemieszczenia. I wreszcie nastąpił dzień wylotu. Sprawy służbowe pozałatwiane, można wyłączyć telefon i zastanowić się co z tym lunchem, ryba czy kurczak?

Wizę do Mozambiku chcemy wyrobić na lotnisku, po wylądowaniu w Tete. Przy odprawie pan informuje nas, iż nie możemy wsiąść do samolotu, bo nie mamy wizy kraju docelowego. Wizę można kupić tylko na lotnisku w Maputo a nie w Tete. Ja zbladłem, Lech nawet żartuje z całej tej sytuacji. Małe zamieszanie, jakieś telefony, wyjaśnienia i pozwalają nam lecieć. Łykamy pierwszą tabletkę przeciw malarii i wsiadamy do samolotu. Na lunch nie ma kurczaka.

Dzień 1. 14 czerwca 2013r. POCZĄTEK.
Wylot z RPA opóźnia się znacznie. W samolocie do Mozambiku leci oprócz nas tylko 9 pasażerów. Samolot mały, stary, strasznie trzęsie. Doświadczamy chyba najpiękniejszego lądowanie w życiu. Mamy twarze wręcz przyklejone do samolotowych okienek. Lecimy nisko, nad potężnymi baobabami.

Na małym lotnisku w Tete wita nas James. Celnikom wyraźnie nie chce się pracować. Nie ukrywają, że nie chce im się wystawić dla nas wiz. Pomimo oficjalnego cennika doliczają nam po 5 euro za wystawienie wiz. Robią nam zdjęcia i każą wypełnić jakieś papiery. James zachowuje się bardzo pewnie, motywuje celników kolorowym banknotem.
Nocujemy w willi Habsburg. Właścicielka - Monika, przemiła starsza pani, jest przyjaciółką Jamesa i nie chce od nas pieniędzy za nocleg i wyżywienie. Dajemy jej miód pitny przywieziony z Polski. Jest zachwycona. Prowadzi mały hotelik nad samą rzeką, w której pływają krokodyle i hipopotamy.
Wieczorem James zaprasza nas na kolację do restauracji, gdzie poznajemy jego znajomego z żoną i córką. Na kolację jemy olbrzymie, grillowane steki.

motocyklami do Afryki

Dzień 2. 15 czerwca 2013r. OSWAJANIE.
Budzę się o 6 rano cały podekscytowany nadchodzącym dniem. Postanawiam przejść się na spacer, poza strzeżoną przez ochronę, bramę hotelu. Czuję się bardzo niepewnie, odczuwam nawet delikatny niepokój. Idąc wzdłuż piaszczystej drogi, mijam grupę kilkunastu mężczyzn. Wszyscy są wysocy, dobrze zbudowani i przeszywają mnie ostrym spojrzeniem. Za nimi idzie grupa kobiet, które mijają mnie z dużym, powiedziałbym wręcz kokieteryjnym zainteresowaniem. Każdy mijany mężczyzna ma wyraz twarzy jakby zaraz chciał się na mnie rzucić i porządnie sprać. Po jakimś czasie, zauważam, że wykonując w ich stronę gest pozdrowienia, poprzedzony uśmiechem, odwdzięczają się tym samym, co znacznie rozładowuje niepewną atmosferę. Dochodzę do małego cmentarza, z ozdobionymi kwiatami mogiłami i wracam do hotelu, obudzić Lecha. Razem idziemy na krótki spacer wzdłuż rzeki. Rzeka pełni funkcję myjni samochodowej, pralni, studni i koedukacyjnej łazienki, w której bez skrępowania kąpią się nago wszyscy okoliczni sąsiedzi. James przyjeżdża do nas o 8:30. Jemy przepyszne śniadanie, przygotowane i bardzo elegancko podane, przez służbę Moniki. Po śniadaniu James zabiera nas do swojego domu, gdzie czekają na nas profesjonalnie przygotowane motocykle. Motocykle mają dodatkowe zbiorniki paliwa Touratech'a (co umożliwi nam pokonywanie dystansów powyżej 600km bez tankowania), wymienione zawieszenia, układy wydechowe bez katalizatorów, turystyczne kanapy Corbin'a, aluminiowe kufry, wzmocnione felgi Exel'a ze szprychami, gmole i osłony na każdej części, która mogłaby ulec uszkodzeniu podczas ewentualnej wywrotki, wyprowadzone plusy od akumulatora, umożliwiające błyskawiczne odpalenie od drugiego motocykla i kilka innych ciekawych rozwiązań, które będę chciał zastosować w moim motocyklu w Polsce. W garażu James'a stoi jeszcze 6 innych GS'ów, totalnie porozbieranych oraz stół pełen części i narzędzi, które ze sobą zabierzemy. Ilość powyższych elementów jest naprawdę imponująca. Mamy ze sobą chyba wszystko, co może ulec awarii i to w podwójnych a nawet potrójnych ilościach. James przydziela nam motocykle. Lech będzie jechał na BMW 650 GS Dakar, który po zmianie zawieszenia jest bardzo wysoki i nawet ja, mimo moich stu dziewięćdziesięciu (bez jednego) centymetrów wzrostu, siedząc na nim, nie stawiam pełnych stóp na ziemi. James jedzie na BMW ga GS, chyba najbardziej zmodyfikowanym motocyklu ze wszystkich. Dla mnie przygotował BMW R1100 GS z 44 litrowym bakiem - "Królową Szos" jak ją nazywa.

motocyklami po Afryce motocyklami po Afryce

Jedziemy na krótką przejażdżkę w ramach rozgrzewki. Dojeżdżamy do małej, bardzo prymitywnej wioski. Ludzie w wiosce wydają mi się niezwykle fotogeniczni. Zbliżam się do nich i robię im zdjęcie. Kiedy chcę pokazać im zrobione zdjęcie i wyciągam w ich kierunku aparat, przestraszeni odskakują, zachowując się jakbym wyciągnął w ich kierunku naładowaną broń. Po kilku sekundach niepewnie zbliżają się do aparatu, wprowadzając mnie w duże zakłopotanie.

motocyklami po Afryce motocyklami po Afryce

Dalsza część dnia mija nam na pakowaniu. Lech wchodzi do basenu z GPS'em na ręku, który po pierwszym zanurzeniu przestaje działać, pomimo zapewnień producenta o jego nurkowych możliwościach. Tym sposobem mamy o jedną nawigację mniej. Kładziemy się wcześnie spać, bo zamierzamy jutro wyruszyć o piątej rano i wjechać do Zambii, przejeżdżając dystans ponad 800km.

Dzień 3. 16 czerwca 2013r. ZAMBIA.
Ruszamy przed wschodem słońca. Pierwsze 40km to jazda slalomem pomiędzy wielkimi wyrwami w asfalcie. Zatrzymujemy się w wiosce, gdzie podbiega do nas chłopiec z twarzą zasłoniętą piórami i wykonuje w naszym kierunku dziwne ryki. Ma może 10-12 lat, chociaż ciężko ocenić. James tłumaczy nam, że jest on upośledzony umysłowo i pełni rolę wiejskiego głupka. Straszy się nim w wiosce inne dzieci. Lata dookoła z patykiem, a dzieciaki uciekają z krzykiem. Tarza się po ziemi i obsypuje piaskiem, po czym znowu wyje w naszym kierunku. W tej wiosce są dwie takie postacie. Drugi dzieciak wygląda już groźniej, ma zasłoniętą twarz słomą i zbliża się w naszą stronę trzymając w dłoniach kamienie. Szybko odjeżdżamy.

motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki

Po niecałych 300km dojeżdżamy do granicy z Zambią. W przeszłości James prowadził interes rybny i przekraczał tą granicę po kilka razy w tygodniu. Bardzo dobrze zna celników. Poklepują go i serdecznie witają. Odpala celnikom po kilka banknotów, co przyśpiesza załatwienie dla nas wiz. "I used to own this place" - mówi, uśmiechając się przy tym dumnie. Dzięki dobrej motywacji, wystawienie wiz i odprawa celna skraca się do około 2 godzin. Wymieniamy u cinkciarza dolary na zambijskie Kwache. Dalsza droga jest bardzo monotonna, miejscami wręcz nudna. Długie proste, ciągną się po kilkaset kilometrów, bez żadnego zakrętu. Zambia jest znacznie bardziej rozwiniętym krajem niż Mozambik. Już po pierwszych kilometrach można zauważyć to po lepszej jakości drogach i kobietach, które częściej noszą staniki. W GS'ie Lecha, na offroad'owej drodze urywa się osłona chroniąca łańcuch. Naprawiamy ją wieczorem. Nie udaje nam się przejechać zaplanowanego dystansu. Przejeżdżamy tylko 650km, bo straciliśmy zbyt dużo czasu na granicy. Śpimy w dwupiętrowej drewnianej chacie nad rzeką. Jest to mały guesthouse prowadzony przez parę Duńczyków, położony ok. 200km przed Lusaką, stolicą Zambii.

motocyklami do Afryki

Dzień 4. 17 czerwca 2013r. "GLORIA RZEŹNIK".
Pobudka o 4:45. Musimy wcześnie wstać, aby uniknąć korków przed Lusaką. Pakujemy po ciemku nasze motocykle. James rusza pierwszy, Lech za nim. Ja trochę się ociągam. Wsiadam zaspany na motocykl i idąc na łatwiznę, nie chcąc go cofać, usiłuję zawrócić na małym wzniesieniu. Motocykl przeważa mnie i nie mając siły go utrzymać kładę go na prawej stronie. Bluzgi, które zarejestrowała w tym momencie kamera przy moim kasku, będą wymagały głośnego "wypikania" podczas montażu filmu z naszego wyjazdu.
"1100" jest sam w sobie ciężkim motocyklem. Dodatkowo z prawie pełnym 44 litrowym zbiornikiem, 3 kuframi pełnymi bagażu i rollbagiem na tylnej kanapie wydawał mi się nie do podniesienia przez jedną osobę w pozycji w której leżał (kołami w stronę wzniesienia). To tak jakby podnosić motocykl z zawodnikiem sumo siedzącym na tylnej kanapie. Po ciemku, na leżącym motocyklu ze skręconą kierownicą, nie mogłem wymacać klaksonu, żeby wezwać Jamesa i Lecha, którzy odjechali kilkanaście sekund przede mną. Nie mogłem też przekręcić motocykla kołami w stronę spadku. Wiedziałem, że zanim po mnie wrócą minie kilka, jak nie kilkanaście minut. Wyczołgałem się spod motocykla, stanąłem do niego tyłem, zaparłem nogami o kłodę drewna i dźwignąłem go ledwie na kilka centymetrów. Przy drugiej próbie dałem z siebie wszystko. Pot zalał mi czoło, skronie, aż pulsowały z wysiłku. Mięśnie nóg drżały. Przy 30 stopniach, wziąłem drugi oddech, jęknąłem z wysiłku i postawiłem Królową do pionu. To był pierwszy moment na tej wyprawie, kiedy gruchnęło mi coś w niezrośniętej do końca stopie.
Robimy krótkie przystanki co 200km. Jedziemy dosyć szybko, asfalt jest dobrej jakości, jednak trzeba zachować czujność. Największym zagrożeniem na drodze są Murzyni na rowerach. Wyjeżdżają na drogę nie patrząc czy coś jedzie. Wsiadają po kilka osób na jeden rower i nie potrafią utrzymać prostego toru jazdy. Dodatkowo ładują na swoje rowery przeróżne bagaże: worki z węglem, tobołki i zwierzęta.


motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki

Podczas jednego postoju, zaczepia mnie dziewczyna rzeźnik. W Zambii językiem urzędowym jest angielski. Większość napotkanych po drodze ludzi mówi w tym języku, używając raczej prostych zwrotów. Dziewczyna z mięsnego nie należy do tego grona osób. Gloria, bo tak ma na imię, używa ładnych, rozbudowanych, wielokrotnie złożonych zdań. Ma 26 lat, ładną, czekoladową cerę, wąski zgrabny nosek i szeroki uśmiech z prostymi jak z formy bielusieńkimi zębami. Jest wysoka i szczupła. W Europie od razu zrobiłaby karierę modelki. Wypytuje o naszą podróż, pyta o kraj z którego przybywamy. Jest bardzo sympatyczna, wyraźnie mnie podrywa. Na koniec rozmowy wręcza mi kartkę ze swoim numerem telefonu. Pierwszy raz w życiu dostaje od dziewczyny numer telefonu po 10 minutach rozmowy, będąc nieogolony i brudny od drogowego kurzu. "Po co dała Ci tą kartkę?!" - komentuje James - "Chce podzielić się z Tobą swoim AIDS, wywal ją od razu!" - dodaje. Ja myślę, że jest po prostu zazdrosny. Przez następne 200km chodzi za mną utwór T-LOVE "Gloria".

Honda bike - tak nazywa się tutaj każdy motocykl, niezależnie od marki. To tak jak u nas kiedyś na każde obuwie sportowe mówiono adidasy. Podchodzą do nas ludzie, patrzą na prędkościomierze mówiąc że ładne mamy Hondy. Wątpliwy komplement.

Nocujemy nieopodal wodospadu Wiktorii w dosyć turystycznym pensjonacie. Wybieramy opcję rozstawionych dużych namiotów z łóżkami w środku. Przy kolacji słyszymy ryczące hipopotamy, taplające się w rzece kilka metrów od nas.Przepływa też krokodyl. W pewnym momencie słyszymy przeraźliwy krzyk małpy i coś ją pożera na "naszych uszach".


motocyklami po Afryce motocyklami po Afryce


Dzień 5. 18 czerwca 2013r. OKO W OKO ZE SŁONIEM.
Dzisiaj się nie spieszymy. Jemy dobre śniadanie nad rzeką. Z wody wychodzi 2 metrowy krokodyl i wygrzewa się nieopodal nas, lecz w bezpiecznej odległości. Wsiadamy na motocykle i jedziemy na lotnisko. Na lotnisku wynajmujemy helikopter i lecimy nad wodospadem Wiktorii. Wodospad Wiktorii to jeden z siedmiu cudów świata. Nie wiem co jest dla mnie bardziej ekscytujące: czy widok potężnego wodospadu czy sam lot helikopterem. Na pewno oba doświadczenia zapamiętam do końca życia.

motocyklami po Afryce motocyklami po Afryce
motocyklami po Afryce motocyklami po Afryce

Okolice wodospadu zwiedzamy również pieszo. Zarówno z lotu ptaka jak i z poziomu nielota wodospad urzeka swoim pieknęm.

motocyklami po Afryce motocyklami po Afryce
motocyklami po Afryce motocyklami po Afryce

Wracając zatrzymujemy się przy drodze, żeby sfotografować stado idących blisko drogi słoni. Słonie żyjące na wolności są jednymi z najbardziej niebezpiecznych zwierząt. Gdy poczują zagrożenie, potrafią zabić człowieka w ciągu sekundy. Afrykańskie słonie są dużo większe od słoni indyjskich i z bliska robią duże wrażenie. Nie podchodzimy jednak blisko i robimy kilka zdjęć z daleka.

motocyklami do Afryki

Wracamy do naszych namiotów. Lech i James ucinają sobie drzemkę, a ja biorę GS'a na przejażdżkę. Wracając, jadąc piaszczystą, wąską drogą przez łąkę, wychodzi mi na drogę stado słoni. Gwałtownie hamuję, zatrzymując motocykl 10 metrów przed nimi. Wielka słonica, widząc mnie, zatrzymuje się na środku i odwraca głowę w moją stronę unosząc trąbę do góry. Za nią chowa się mały słoń. Wiem, że nie wróży to niczego dobrego. Słoń z trąbą w górze tutaj nie koniecznie przynosi szczęście. Nie w tym momencie. Droga jest na tyle wąska, że nie mogę zawrócić motocykla i odjechać w przeciwną stronę. To nielekki motocykl, którym można zawrócić w miejscu. Szarpałbym się na 10 razy. Jestem porządnie wystraszony. Słonica stoi z trąbą w górze i patrzy się na mnie swoim gigantycznym okiem. Jednym rąbnięciem trąby, może powalić mnie na ziemię i zabić. Gaszę silnik i odpycham się do tyłu, bardzo wolno wycofując się po grząskim piachu mając nadzieję, że słoń odbierze to jako gest białej flagi. Słoń opuszcza trąbę i przechodzi na drugą stronę, za nim idzie cała słoniowa rodzina. Stado liczy ponad dwadzieścia słoni. Jestem zablokowany przez około 10 minut. Po chwili zbieram się na odwagę, wyciągam aparat i robię im kilka zdjęć, stojąc już w "bezpiecznej" odległości. Wracam do naszego pensjonatu i trzęsę się jeszcze przez dwadzieścia minut.

motocyklami po Afryce motocyklami po Afryce


Przed zaśnięciem słyszę wyjące słonie nieopodal naszego pensjonatu.
W nocy mój GS spada z centralnego podnóżka i wywraca się z wielkim hukiem na prawą stronę. Stał bardzo stabilnie, więc nie mam pojęcia co go przewaliło. Budzę Lecha i wspólnymi siłami stawiamy go na koła.

Dzień 6. 19 czerwca 2013r. FUCK-UP.
Wszystko się pieprzy. Mamy poważne kłopoty. Przerywam pisanie dopóki nie rozwiążemy wszystkiego. Na tych słowach przerwałem prowadzenie dziennika na kolejne cztery dni.

Dzień zaczął się przyjemnie. Jedząc duże angielskie śniadanie nie mieliśmy pojęcia, że sprawy dzisiaj mogą się aż tak pokomplikować. Pierwsze 200km do granicy przejeżdżamy sprawnie, bez żadnego postoju. Opuszczamy granicę Zambii wypełniając stos dokumentów celnych na motocykle. Przy wjeździe do Namibii James załatwia formalności jako pierwszy. Dostaje serię pieczątek i jest już jedną nogą na terenie tego kraju. Natomiast ja z Lechem otrzymujemy stanowczo wypowiedzianą informację, iż nie możemy wjechać, gdyż nie mamy namibijskich wiz. W Polsce nie ma ambasady Namibii i przed wyjazdem dostałem informację w agencji zajmującej się pośrednictwem w załatwianiu egzotycznych wiz, że wizę takową będziemy mogli wyrobić na granicy. Pani w agencji zapomniała dodać, że nie dotyczy to obywateli Unii Europejskiej. Najbliższa ambasada jest w Lusace, czyli dwa dni jazdy w każdą stronę, a wizy wydają tylko we wtorki i czwartki. Dziś jest czwartek, więc nie ma szans, aby powrócić na tą samą granicę nie tracąc przy tym tygodnia. Do Angoli prowadzi jeszcze jedna droga, omijająca Namibię, lecz jest ona w strasznym stanie i musielibyśmy nadrabiać kilka dni jazdy. Chcemy rozmawiać z przełożonym celnika, licząc na zrozumienie i umożliwienie nam wjazdu. Jest nieobecny na zmianie. Udaje nam się namówić celnika na wykonanie telefonu do jego szefa. Niestety również uzyskujemy odmowę. Totalny fuck-up.
Siedzimy w upale, pod budą graniczną, opierając się o plastikowy kubeł na śmieci, mocno podłamani. Po głowie chodzą mi trzy pomysły przekroczenia granicy, o których nie będę tutaj wspominał, a które James szybko wybija mi z głowy.

motocyklami do Afryki

Ustalamy nowy plan podróży. Pojedziemy do Malawi. Piękny kraj, który był naszym pierwotnym planem. Musimy tylko... wjechać z powrotem do Zambii. I tu pojawia się kolejny problem, bo mimo że nie wjechaliśmy do Namibii, to oficjalnie wyjechaliśmy z Zambii. Stoimy tak na skrawku ziemi niczyjej pomiędzy dwoma granicami. Teraz jedna i druga strona utrudnia nam wjazd. Musimy jeszcze raz przechodzić całą odprawę celną. Na wypełnianiu papierów tracimy dwie kolejne godziny. I znowu problem: James nie ma wolnego miejsca w swoim paszporcie na wbicie stempla. W końcu udaje mu się przekonać celniczkę, żeby postawiła jedną pieczątkę na drugiej. Zmęczony całą sytuacją, aby przyspieszyć sprawę, trochę kłamię przy ostatnim szlabanie na temat naszej ultra krótkiej nieobecności w Zambii. Mam nadzieję, że przez to kłamstwo, nie ominęliśmy jakiegoś ważnego stempla, który utrudni nam kolejne przekraczanie granicy za kilka dni.
W Namibi mieli dołączyć do nas dwaj przyjaciele James'a z Zimbabwe (Cyril na Hondzie Africa Twin i Blaize na BMW R1100GS) i mieliśmy wspólnie kontynuować podróż. Przez cały dzień nie możemy się do nich dodzwonić i przekazać złych wieści.
Jakby tego było mało, w Jamesa prawie wjechał rozpędzony samochód. Po 100km, w moim motocyklu słyszę głośny stukot, rozchodzący się z okolicy skrzyni biegów, wału kardana, lub przekładni głównej. Wspólnie osłuchujemy cały motocykl i nie możemy zlokalizować źródła hałasu. Wszystkie objawy wskazują na łożysko w dyfrze, lub na krzyżak w wale kardana. Uszkodzenie wału, to usterka niezmiernie rzadka. Mawiają, że żywotnością wał kardana przewyższa żywotność silnika. Szanse na jego zerwanie są równe trafieniu, no może nie szóstki, ale piątki w totka. Jeśli tak jest, to ja mam wyjątkowe szczęście, bo będzie to drugi wał kardana, który uszkodziłem w przeciągu 15 lat. Po powrocie do Polski "puszczę totka."

Szybko ustalamy możliwe scenariusze dalszych wydarzeń. Od czarnych po bardzo czarne. Decydujemy się na kontynuowanie podróży. Rozebranie wału nic nie da, bo i tak nie znajdziemy potrzebnych części do jego naprawy w tym kraju, ani w żadnym sąsiednim. Ostatnie 100km tego dnia robimy powoli, jadąc 80km/h. Ta ustalona przeze mnie prędkość jest kompromisem pomiędzy bezpieczeństwem, a sprawnym dotarciem do celu. Celu, którym tego wieczoru jest ten sam hotel, który opuściliśmy rano.

Wieczorem jadę po whisky do marketu w Livingstone, który zamykają mi przed samym nosem. Muszę przekupić obsługę, żeby wpuścili mnie do środka. Cały dzień pod górę.

Późnym wieczorem udało się nam skontaktować z Cyrilem i Blaizem. Wyjadą z Namibii o 6 rano i planujemy spotkać się ok. godz. 10-11 następnego dnia w naszym hotelu w Livingstone.

Dzień 7. 20 czerwca 2013r. CZEKANIE, CZEKANIE, CZEKANIE.
O 7 rano budzi nas wstające słońce i odgłosy dzikich zwierząt. Czekamy na Cyrila i Blaza. Około 10 jadę na jedno z głównych skrzyżowań w Livingstone, aby zgarnąć ich z drogi i wskazać miejsce naszego pobytu. Kiedy ja czekam przez trzy godziny w upale, odganiając się od lokalnych handlarzy miedzianymi bransoletkami i cinkciarzy, do czekającego w hotelu Lecha podchodzą słonie i taplają się w rzece. Czekanie umila mi sprzedawca "amerykańskich" okularów, w których jego zdaniem wygląda się jak Chuck Noris, którego jest wielkim fanem. Przejeżdżają też autobusy i ciężarówki wiozące dzieci do szkoły, z których rozchodzą się bardzo melodyjne śpiewy. Około 14:40 słychać z daleka głośną "fałkę" Hondy Africa Twin i nieco cichszego "boksera" GS'a. Przyjechał Blaize i Cyril. Po drodze złapali gumę, którą musieli dwa razy naprawiać. Blaize się gdzieś gubi po drodze, co trochę wkurza James'a. Musimy szybko nauczyć się wspólnie jeździć, bo nie jesteśmy dobrze zorganizowani, co tworzy dosyć napiętą atmosferę. Cyril jedzie znacznie wolniej niż my. Jego Africa nie nadąża za resztą motocykli. Spala również dużo więcej paliwa i ma mały bak. Musi tankować dużo częściej niż my. Blaize natomiast sprawia wrażenie rozkojarzonego i gubi się kolejne dwa razy. Ostatnie 200km przejeżdżamy bez postoju. Nocujemy w ciekawym miejscu w dwuosobowych chatkach z telewizorem. Przed snem oglądamy starego Batmana.

motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki

Dzień 8. 21 czerwca 2013r. POGOŃ ZA WIZĄ.
Wstajemy o 4:45, wyjeżdżamy o 5:50 i pędzimy 400km do Lusaki do ambasady Malawi, która jest otwarta od 8:30 do 11. Droga zajmuje nam dłużej niż przewidywaliśmy. Została godzina do zamknięcia ambasady, a motocykl James'a nagle gaśnie i nie chce odpalić. Wszystko wskazuje, że nagle padł akumulator. Odpalamy motocykl z kabli. Sytuacja powtarza się kilkakrotnie i dopiero w tym momencie doceniamy przeróbkę polegającą na wyprowadzeniu plusa od akumulatora na zewnątrz. W BMW 800GS akumulator jest umieszczony pod bakiem, a bak Touratech'a wymaga trochę pracy przy demontażu. W naszym przypadku wystarczy połączyć kablami wyprowadzenie plusów w dwóch motocyklach i mas. Jak ma się kable na wierzchu, cała operacja zajmuje ok 15 sekund.
Pędem wbijamy współrzędne ambasady w gps i walcząc z czasem ruszamy dalej. Dojeżdżamy pod wskazany adres i okazuje się, że dojechaliśmy pod rezydencję Malawi, a nie ambasadę Malawi. Szanse na dotarcie na czas do ambasady maleją. Dzisiaj jest piątek, więc jak się spóźnimy to sprawy pochrzanią się jeszcze bardziej. Dzień wcześniej sprawdziliśmy w internecie, że na wydanie wizy Malawi czeka się 4 dni w Lusace. James zostaje przy motocyklach, mówiąc, że musimy być bardzo uprzejmi i musimy zrobić wszystko, żeby załatwić wizy dzisiaj. Mamy nie dać się spławić, a w razie konieczności mamy przekupić urzędników.
Wchodzimy do środka, nie wiemy czy mijamy stróża, sprzątaczkę czy ambasadora. Na wszelki wypadek kłaniamy się w pas wszystkim mijanym w środku osobom. "Malawi - ciepłe serce Afryki" - informuje wielki plakat wiszący na brudnej ścianie. Kobieta w recepcji, która później okaże się postacią od której dużo może zależeć, informuje nas, że możemy załatwić wizę, ale wydadzą nam ją za 4 dni robocze. Wymyślam historię, że jesteśmy dziennikarzami i chcemy napisać artykuł o "ciepłym sercu Afryki". Cofnęli nas z granicy z Namibią i musi nam pomóc, musimy mieć wizy dzisiaj. Tłumaczy nam, że nie ma ambasadora, pojechał gdzieś do miasta i nie wiadomo czy dzisiaj wróci, ale możemy poczekać. Mija 40 minut i daje nam do wypełnienia aplikacje wizowe. Szybko je wypełniamy i oddajemy. Mija kolejne 40 minut. W tym czasie szwenda się gdzieś bez celu, parzy herbatę, pije herbatę i znowu się szwenda. Lech wyraźnie nie wierzy w powodzenie naszej operacji. Radzi się nie awanturować. Ma większe doświadczenie w załatwianiu urzędowych spraw za komuny niż ja, a ta cała sytuacja właśnie tak wygląda. Polski urząd 30 lat temu w Polsce, dwóch petentów i złośliwa urzędniczka, która całą energię zużywa na siedzenie i wymyślanie, jak może pokazać swoją władzę. "Być opanowanym i cierpliwym" - powtarzam sobie w myślach. Na dół schodzi jakiś urzędnik, pyta się czy to my przyjechaliśmy motocyklami i czy zostaliśmy już obsłużeni. Mówię mu, że właściwie to nic jeszcze nie załatwiliśmy i powtarzam gadkę o dziennikarzach i ciepłym sercu. Prosi, abyśmy jeszcze poczekali. Już jest długo po godzinach pracy urzędu. Urzędniczka od kawy i szwendania, prosi nas o zdjęcia i kopie paszportów. Zdjęcia mieliśmy przygotowane na taką okazję, natomiast skany wszystkich dokumentów mamy na pendrivie, którego nie ma tu gdzie podłączyć. Jakoś się nad nami lituje i używa służbowej kserokopiarki do czynności, do której została pewnie zakupiona.
Dostajemy promesę uzyskania wizy w Malawi, z możliwością wjazdu na 5 dni. Pięknie! - o to nam chodziło. W ramach wdzięczności chcę jej dać banknot 10 Kwacha, Lech patrzy na mnie ze zdziwieniem, że daję tak mało, daję jej więc 20 Kwacha, myśląc, że daję równowartość 20 USD. Trochę się zdziwiła, jakby liczyła na więcej. Poknociłem coś przy przeliczaniu i później okazało się, że dałem jej tylko 4 dolary.

motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki

Humory wyraźnie nam się poprawiają. Mamy nowy plan i udaje nam się go realizować. Na stacji benzynowej, zapatruję się na dziewczyny obsługujące dystrybutor i przepełniam bak podczas tankowania. Oblewam benzyną cały motocykl, robiąc przy tym sporych rozmiarów plamę. Kiedy przepycham motocykl, w kałuży rozlanego paliwa, poślizguje mi się noga i wywracam się na lewą stronę razem z motocyklem. Co za wstyd przed dziewczynami od dystrybutora :) Blaize znowu gubi się gdzieś na rondzie. Wieczorem zdejmujemy bak w GS 800 i okazuje się, że przyczyną awarii była poluzowana klema od akumulatora, a nie uszkodzony akumulator.

motocyklami do Afryki

Dzień 9. 22 czerwca 2013r. SAME STRATY.
Ruszamy skoro świt. Od kolejnego bezpiecznego miejsca na nocleg dzieli nas 700km. Jeżeli wszystko będzie sprawnie szło zajmie nam to ok. 7 godzin jazdy. Niestety sprawnie nie idzie. Podczas pierwszego postoju, zauważamy wyciek oleju z dyfra w moim motocyklu. Co 5 sekund z przekładni głównej wycieka jedna duża kropla oleju. Kapie prosto na tarczę hamulcową i na oponę. Zdejmujemy koło i okazuje się, że cieknie spod uszczelki. Drgania, spowodowane wibrującym, hałasującym łożyskiem uszkodziły uszczelkę i wszystko zaczęło przeciekać. Nic nie możemy w tej sytuacji zrobić. Zakładamy z powrotem koło, odtłuszczamy tarczę benzyną i jedziemy dalej.

motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki

Wyciek jest na tyle duży, że po kilkudziesięciu kilometrach olej zatłuszcza mi klocki hamulcowe i prawie nie mam tylnego hamulca. Prawa strona opony, aż świeci się od śliskiego oleju. Przed każdym zakrętem w prawo zwalniam i staram się jak najmniej przechylać motocykl. Wystarczy zbyt głębokie złożenie motocykla w zakręcie i wywinę orła jak na lodzie. Co jakiś czas zjeżdżam na piaszczyste pobocza, aby opona chociaż trochę "wytarła" się z oleju. Na jednym z postojów James kładzie plecak z aparatem i obiektywami na motocyklu Lecha. Zupełnie o nim zapominamy i spada przy prędkości ok 80km/h na środek drogi. W ten sposób rozbijamy jeden z obiektywów. Wyciek oleju dokucza mi coraz bardziej. Z plastikowej butelki przekrojonej wzdłuż buduję małą rynienkę, której zadaniem będzie odprowadzanie oleju na asfalt, z dala od tarczy i opony. Przyklejam ją do wahacza przy pomocy mocnej taśmy. Zobaczymy na ile mój wynalazek się sprawdzi. W Afryce Cyrila kończy się paliwo. Zlewamy z mojego baku kilka litrów benzyny, co powinno starczyć na kilkadziesiąt kilometrów i pozwoli nam dojechać do najbliższej stacji. W moim lewym kufrze odpada cały zamek. Od tej pory wszystkie wartościowe rzeczy muszę trzymać gdzie indziej, a kufer zamykać gumowym pajączkiem. Rozbijamy namiot na małym kempingu. Cyril zarekomendował to miejsce ze względu na najlepsze i największe steki. Rzeczywiście są najlepsze i największe. Steki mają po 4 cm grubości i zajmują 4/5 talerza sporej wielkości. Są miękkie i soczyste. Nie jestem w stanie zjeść całej porcji. Po kolacji czuję się niczym najedzony lew i pierwszy raz czuję, że w pełni wykorzystałem wszystkie kły i siekacze w swojej paszczy do zjedzenia tego posiłku. Pod wieczór, przyjeżdża znajomy cinkciarz Jamesa i wymieniamy dolary na Kwache.

motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki

Dzień 10. 23 czerwca 2013r. CZY CZTERY KOŁA TO WIĘCEJ NIŻ DWA?
Mrówki w namiocie są bardzo agresywne, zabijają w 30 sekund dżdżownicę. Wszystkich gryzą oprócz mnie. Ciekawe, czy obchodzą się ze mną łaskawie, bo czują respekt przez względu na fakt, iż moja "królowa" jest większa niż ich, czy to znak, że powinienem wziąć porządny prysznic. Jedziemy do znajomego James'a, od którego pożyczamy Land Cruiser'a na najbliższe dwa dni. Chcemy wjechać do rezerwatu, a poruszanie się motocyklem jest tam zabronione ze względu na bezpieczeństwo. Znajomy James'a jest hindusem i zajmuje się handlem w Chipata. Jego hinduska żona przyrządza dla nas mały brunch, na który podaje wyśmienite samosy. Ich dom ogrodzony jest 3 metrowym murem, nad którym rozciąga się siatka podłączona do prądu. Przepakowujemy się do samochodu i zostawiamy nasze motocykle na posesji.

motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki

Rezerwat oddalony jest około 120km od Chipaty. Obok rezerwatu malowniczo położony jest ośrodek z małymi domkami nad samą rzeką. Nad rzeką, w której przez cały czas coś się dzieje: pływają krokodyle, taplają się hipopotamy, podchodzą słonie i bawół. Dookoła latają małpy. To tutaj spędzimy najbliższe dwie noce. W małej wiosce kupujemy wodę i ciastka na drogę. Kobieta w sklepie podlicza moje zakupy. 10 butelek wody po 3,50 Kwacha. Woła pomocnika, żeby znalazł jej kalkulator. - "Razem to 35 Kwacha" - mówię jej. - "To niesamowite, jak tak szybko mogłeś to policzyć w głowie" - dziwi się kobieta. Biorę jeszcze ciastka za 11 Kwacha. Kobieta znowu każe pomocnikowi szukać kalkulatora. - "46 Kwacha" - podpowiadam - "Jesteś jakimś geniuszem matematycznym? Liczysz jak kalkulator". Wspólnie nie mogą się nadziwić jak obliczyłem tak "skomplikowane" zadanie matematyczne.

motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki

Dzień 11. 24 czerwca 2013r. REZERWAT PRZYRODY.
Stoimy przy bramie rezerwatu o 6 rano jako pierwsi. Jest to olbrzymi rezerwat, największy w jakim byłem. Można spędzić tu 3 dni eksplorując jego zakątki. Przez uchylone okna wlatują muchy Tse-tse. Potwornie mocno potrafią ugryźć, a w skrajnych przypadkach mogą wywołać u swojej ofiary śpiączkę. Trochę z nimi walczymy, ale udaje się ich pozbyć z samochodu. Słonie, zebry, żyrafy, krokodyle, hipopotamy, impale, ptaszyska, bociany, bawoły, guźce, pawiany, małpy, wiewiórki. Wszystkie te zwierzęta, występują tu w niezliczonych ilościach. Nie jestem dobry w opisywaniu widoków i przyrody. Gdyby zlecić opisanie tego Elizie Orzeszkowej, to sam opis przyrody zająłby jej chyba ze 200 stron. Opisy przyrody w "Nad Niemnem" pokryłyby się cieniem takiego opisu. Nie udaje nam się spotkać jedynie lwów i lampartów. Może dlatego, że łatwo jest im tu zdobyć pożywienie i wylegują się gdzieś leniwie, ukryte głęboko w buszu. Jeździmy do 10:30, potem przerwa i od 15 do 18 powtarzamy polowanie z aparatami.

motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki
motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki
motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki

Dzień 12. 25 czerwca 2013r. PĘKNIĘTY AMORTYZATOR.
Rano, przed koła Land Cruisera wybiegają nam małe żyrafy. Oddajemy samochód hinduskiemu przyjacielowi James'a. Jego żona, jak poprzednio, wita nas pysznymi samosami. Przepakowujemy się z powrotem na motocykle i ruszamy w stronę granicy z Malawi. Wyjazd z Zambii przebiega gładko. Nie ponieśliśmy konsekwencji mojego kłamstewka sprzed kilku dni. Przynajmniej nikt się nie zorientował, że brakuje nam jakiegoś stempla w paszportach. Na granicy Malawii pokazujemy promesy celnikom. Każą wejść nam do środka i dosyć miło z nami rozmawiają. Dają nam jednak do zrozumienia, że promesa otrzymania wizy jest dokumentem, który uznają w zamian za butelkę fanty dla każdego pracownika. "My tutaj bardzo lubimy fantę. Możemy liczyć na butelkę dla każdego z nas?" - pyta ich szef. Daję im 5USD na fantę i załatwienie formalności przebiega sprawniej. Musimy jednak pojechać do urzędu imigracyjnego w Malawi. Mamy na to czas do końca dnia. W przeciwnym razie będziemy tu nielegalnie i nas aresztują. W urzędzie wszyscy są dosyć mili i pomocni. Wszyscy pracownicy wydają się być znudzeni swoją pracą. Jedna urzędniczka gra na komputerze w jakąś "strzelankę", dwie inne przymierzają buty, które handlarz obnośnym towarem podaje im przez uchylone okno. Udaje nam się przekonać urzędników, żeby wystawili nam wizy tranzytowe, które są znacznie tańsze (50USD) niż wizy turystyczne. Możemy przebywać w Malawi 5 dni. To nam wystarczy. Ruszamy spod urzędu i w motocyklu Lecha pęka dolne mocowanie amortyzatora, a właściwie dolny pierścień podtrzymujący sprężynę. Motocykl, który był prawie za wysoki nawet dla mnie, teraz ma kanapę na wysokości moich kolan. Decydujemy się powoli (90km/h) kontynuować jazdę nad jezioro. Jadę za Lechem i zastanawiam się, czy jazda z kanapą klapiącą go w prostatę przy każdej nierówności, nie uszkodzi mu złamanej kości łonowej, którą złamał będąc ze mną w Indiach równo rok temu, podczas przejażdżki wielbłądem. To byłby straszny pech. Zatrzymuje nas policja. Płacimy mandat 5000 Kwacha za szybką jazdę. Mandat dostaje Lech, bo jedzie jako pierwszy. Na ograniczeniu do 80km/h jedziemy prawie stówką. Dojeżdżamy do jeziora Malawi. Jezioro Malawi jest krystalicznie czyste i przy tym bardzo duże. Tak duże, że nie widać jego drugiego brzegu i gdyby nie jego słodka woda, miałoby się wrażenie, że jest się nad morzem. Jezioro to nazywane jest "Calendar Lake" ze względu na swoje wymiary pokrywające się z dniami, tygodniami i miesiącami kalendarza. W najdłuższym miejscu ma 365mil, w najszerszym 52 mile, a w najgłębszym 12 metrów. Większa jego część leży po stronie Malawi. W Tanzanii jezioro to nazywane jest Nyasa.

motocyklami do Afryki motocyklami po Malawi motocyklami po Malawi

Napotykamy na swojej drodze coraz więcej osób, które chyba opuszczały lekcje matematyki w szkole. Ciekawą postacią jest pracownik kempingu, który oferuje nam domek do spania według następującego cennika: jeżeli w domku będzie spała 1 osoba, to cena za domek wyniesie 35 dolarów, jeżeli dwie osoby to 30 dolarów, natomiast przy 3 osobach w domku, zapłacimy 25 dolarów za całość. Nie widząc logiki w jego cenniku, upewniamy się dwa razy czy dobrze się zrozumieliśmy. Chyba przydałaby mu się też lekcja ekonomii. Cyril jako największy twardziel w naszej grupie śpi na zewnątrz, rozwieszając jedynie moskitierę pomiędzy dwoma drzewami.

motocyklami do Afryki motocyklami po Malawi

Dzień 13. 26 czerwca 2013r. MZUNGU.
MZUNGOO (lub WZUNGU w zależności od regionu) to afrykańskie określenie na białego człowieka. W językach białych ludzi, chyba takie określenie nie występuje. Szkoda, bo byłoby sprawiedliwie dla wszystkich kolorów skóry. Nikt nie doszukiwałby się rasistowskich podtekstów w wypowiedziach, zawierających słowa: Murzyn, Żyd, Cygan, czy Mzungu. Żaden z tych wyrazów nie jest przecież obraźliwy, określa tylko daną nację. Idę na spacer po okolicy, mijam wioskę składającą się z kilku domków. Mały chłopiec widząc mnie biega po wiosce wołając Mzungu, Mzungu. Po chwili już każdy mieszkaniec wioski zostaje powiadomiony, kto narusza ich teren. James dzwoni rano do swojego znajomego w Mozambiku. Okazuje się, że będzie przejeżdżał przez Malawi i może przywieźć nam cały amortyzator, który James ma w swoim garażu w Tete. Pracownik Jamesa odnajduje część, którą potrzebujemy i przekazuje ją znajomemu James'a. Część ma dotrzeć do nas jutro. Wieczorem okazuje się, że znajomemu James'a pokrzyżowały się plany i nie może przywieźć nam części. Musimy spróbować naprawić amortyzator sami. Umilamy sobie czekanie kąpielą w jeziorze i spacerem do małej rybackiej wioski. Kilka dni póżniej zostanę uświadomiony, że określenie "Mzungu", które tak mi się podobało, nie należy do zbyt eleganckich.

motocyklami do Afryki motocyklami po Malawi

Dzień 14. 27 czerwca 2013r. HISTORIA CYRIL'A.
O 6 rano James i Blaize ruszają do Lulangwe ze zdemontowanym, zepsutym amortyzatorem. Będą starali się znaleźć tokarkę, na której dorobią pęknięty pierścień, trzymający sprężynę. W jedną stronę jest ok. 130km. Myślę, że powinno im to zająć nie więcej niż 5 godzin, jeżeli wszystko pójdzie sprawnie. Nie wracają jednak po 5 godzinach. Kiedy zbliża się 9 godzina czekania, zaczynamy poważnie się niepokoić.

W międzyczasie Cyril opowiada niesamowitą historię o swoim życiu. Urodził się i wychował w Afryce. Następnie wyjechał do Stanów, gdzie zajmował się handlem diamentami. Bardzo niebezpieczne zajęcie. Cały czas nosił przy sobie naładowaną broń. W plecaku woził na zmianę diamenty i gotówkę o równowartości 250tys. USD. Zarabiał na tym bardzo dużo pieniędzy. Latał pomiędzy Antwerpią, Izraelem i Californią. Z czasem otworzył drugi interes zajmujący się budową domów w Stanach. W wieku 30 lat postanowił przejść na emeryturę. Zatęsknił za Afryką, polowaniami, łowieniem ryb i jazdą motocyklem. Zaproponował swojej żonie, żeby sprzedali wszystkie domy, które mają oraz wszystkie samochody i przenieśli się do Zimbabwe. Żona nie mogła zrozumieć jego potrzeb. Wiedział, że kolejne cyfry na jego koncie nie liczą się dla niego tak bardzo jak szczęśliwe życie w Afryce. Wiedział, że za kilka lat będzie zupełnie inną osobą i będzie żałował do końca życia, jeżeli pozostanie w Californi. Z żoną postanowił rozstać się jak dżentelmen. Zostawił jej dwie, bardzo dobrze prosperujące firmy. Wszystkie samochody i konta bankowe. Zaznaczył przy tym, że są tylko dwie rzeczy, które on musi zabrać. Swojego psa i swój samolot. Był 1990 rok. Postanowił wrócić do Afryki swoją Cesnną 207. Cała podróż zajęła mu 14 dni. Większość czasu zabrała przebudowa samolotu do tak długiego lotu. Wszystkie tylne siedzenia zostały zdemontowane, a ich miejsce zajęły zbiorniki z paliwem. Nawet przednie siedzenia musiały zostać przesunięte do przodu, co bardzo ograniczało przestrzeń na nogi. W podróż zabrał swojego znajomego Scott'a. Scott miał wówczas 19 lat. Swojej matce powiedział, że leci z Cyril'em tylko na Florydę. Z Florydy zadzwonił do ojca, który pozwolił mu lecieć dalej. Matce nic nie powiedział. Matka Scott'a do tej pory nie rozmawia z Cyril'em. Sam lot przez Atlantyk trwał 14 godzin. Sposób połączenia wszystkich zbiorników z paliwem był dosyć skomplikowany i za każdym razem, kiedy w jednym z nich kończyło się paliwo, gasł silnik. Nad Atlantykiem kilkakrotnie samolot gasł. Po wylądowaniu w Santa Cruz i zatankowaniu samolotu, musieli od razu startować. W przeciągu 26 godzin, za sterami Cyril spędził 23 godziny. Walczył ze snem, kilkakrotnie prawie zasnął. Scott nie miał licencji pilota. Pod koniec ich wspólnego lotu, potrafił już prawie samodzielnie pilotować samolot. Gdy lecieli wzdłuż Afryki, dostali informację przez radio, aby podawać fałszywe współrzędne, gdyż dzień wcześniej jeden samolot został zestrzelony, a piloci i cała załoga zabici. Po wylądowaniu, obaj spali przez 23 godziny non stop.

Druga opowieść jest poniekąd kontynuacją pierwszej.
Scott miał przyjaciela w Stanach. Potężny chłopak, który nosił opaskę na prawym oku. Wyglądał niczym pirat. Przekraczał zieloną granicę z Meksykiem, żeby pić tequilę. Jeden z głupich pomysłów młodych dzieciaków. Do granicy podjeżdżali quadami, które porzucali na pustyni. Kiedy wracał z jednego z takich wypadów i pokonywał nielegalnie 4 metrową siatkę, zaplątała mu się noga i spadł na ziemię upadając na twarz. Był w śpiączce przez 10 dni. Uszkodzeniu uległ jakiś nerw i tak stracił wzrok w jednym oku. Kilka miesięcy później wojsko ogłosiło konkurs, na przepłynięcie łodzią wiosłową przez Atlantyk. Wpisowe kosztowało 10tyś funtów. Nie udało im się zebrać wymaganej sumy. Chęć przeżycia przygody wygrała ze zdrowym rozsądkiem i postanowili wyruszyć na własną rękę. Po dwudziestu dniach wiosłowania, skończyło im się jedzenie. Doświadczyli głodu, który prawie doprowadził ich do szaleństwa. Każdemu z nich, po głowie chodziły myśli o zjedzeniu swojego współtowarzysza. Wylizywali resztki opakowań po jedzeniu. Mieli ze sobą urządzenie do odsalania wody morskiej. Wiosłowali dzień i noc na zmianę. Podczas gdy jeden spał, drugi wiosłował. Ciągnęli za sobą żyłkę z haczykiem, jednak nie mogli złapać żadnej ryby. W pewnym momencie do łodzi wskoczyła mała ryba. Była za mała, żeby się nią dzielić, więc założyli ją na haczyk. Złapali w ten sposób dużą rybę, którą zjedli w ciągu jednej doby. Zostawili tylko kilka resztek, które służyły im jako kolejna przynęta. Wykończeni dopłynęli do brzegu po 41 dniach wiosłowania. Okazało się, że przypłynęli szybciej niż pozostali uczestnicy konkursu, jednak zostali zdyskwalifikowani za brak wpisowego.

Kiedy Cyril opowiadał mi te dwie historie, słuchałem bez mrugnięcia powieką. O każdej z nich napisać można by książkę.

motocyklami do Afryki

James i Blaze wracają z gotową częścią po 9 godzinach od wyjazdu. Dorobili pierścień ze stali nierdzewnej. Po drodze Blaz'a uderzył gołąb, nabijając mu siniaka na klacie. Montujemy amortyzator w motocyklu Lecha i pijemy herbatę z liści, które Cyryl zebrał kilka miesięcy temu w buszu. Montaż naprawionego amortyzatora zajmuje nam około 40 minut i motocykl Lecha jest gotowy do drogi.

Dzień 15. 28 czerwca 2013r. JEZIORO MALAWI.
Dzisiaj się nie spieszymy. Jedziemy wzdłuż jeziora 200km. W "gieesie" Lecha pęka boczny podnóżek i od tej pory musi się męczyć stawiając obładowany motocykl na podnóżek centralny. W sklepiku przy drodze kupujemy dwie dwulitrowe butelki kolorowego napoju. Godzinę później, chcąc ugasić pragnienie, mało co nie dławimy się zakupionym płynem. Okazuje się, że jest to koncentrat w postaci gęstego syropu do rozcieńczenia z wodą. Prawie sam cukier. Robimy krótki postój w kawiarence nad jeziorem. Przejeżdżając obok kolczastego krzewu, zawadzam ramieniem o sterczące igły. Roślina jest tak mocna, że w starciu z grubą kordurą mojej kurtki, nie chce się poddać i prawie ściąga mnie z motocykla. Na kempingu James wybiera opcję z pokojem, a my rozwieszamy moskitiery pomiędzy palmami i śpimy bez namiotów. Prawidłowe rozstawienie moskitiery, zajmuje mi więcej czasu niż rozstawienie namiotu, ale mam nadzieję, że w końcu opanuję tę sztukę i będę to robił znacznie szybciej. Wieczorem, wzdłuż linii brzegowej, spacerują Murzyni wyraźnie obserwując nasze obozowisko. W nocy kilkakrotnie przepływają łodzią koło nas i naszych motocykli. W nocy odczuwam mały niepokój i śpię z nożem w śpiworze.

motocyklem do Afryki motocyklem do Afryki
motocyklem do Afryki motocyklem do Afryki

Dzień 16. 29 czerwca 2013r. AFRYKAŃSKIE DISCO.
Rano, budzą mnie promienie wschodzącego słońca i spragnione krwi komary, brzęczące po drugiej stronie mojej moskitiery. Blantyre jest miastem, do którego dzisiaj chcemy dotrzeć. W Blantyre mieszka Kim - przyjaciel James'a z biznesu rybnego. Kim pochodzi z Bornholmu i mieszka z dwoma psami na niedużej działce na przedmieściach miasta. Na jego działce grasują duże pająki - wielkości średniej dłoni. Docieramy do niego późnym popołudniem, przedzierając się przez wąską szczelinę w manowcach remontowanej drogi. Szczelina jest na tyle wąska, że jedynie pieszym uda się przedostać na drugą stronę wykopów. Klinuję się na szczycie niewielkiego wzniesienia i przechodnie pomagają mi wypchać motocykl z manowców. Wieczorem wspólnie jedziemy do baru, gdzie biali mieszkańcy przychodzą oglądać mecze rugby, a czarne okoliczne piękności wyrywać białych mężów. Właścicielem baru jest znajomy Kim'a, stary Brytyjczyk lansujący się na Playboya. Wygląda jak klon Hugh Hefner'a. Farbuje na czarno resztkę swoich włosów. Na oczach nosi czarne okulary, których nie zdejmuje przez cały wieczór, mimo półmroku panującego w barze. Kuleje na lewą nogę w znany mi sposób. Pewnie tak jak ja, ma złamaną piątą kość śródstopia, lub jego szpiczaste kowbojki są za duże o kilka rozmiarów. Bar podzielony jest na dwie części. Pierwsza z telewizorami na ścianach, utrzymana jest w klimacie starego angielskiego pubu, natomiast druga część to sala przeznaczona na dyskotekę. Droga do toalety prowadzi przez tą drugą salę. Czekając na wolną toaletę, siadam przy stoliku i obserwuję zachowanie bawiących się tu ludzi. Jest jeszcze dosyć wcześnie, więc klub dopiero się zapełnia. W środku jest kilkanaście osób, z czego większość to dziewczyny w perukach, chcące upodabniać się do kobiet z zachodu. Wszystkie się na mnie patrzą, jedna macha do mnie ręką. Odmachuje jej, a ona od razu siada przy moim stoliku i zakłada nogę na moje nogi. To przykre jak te dziewczyny są zdesperowane i jak za wszelką cenę chcą poderwać białego mężczyznę. Opowiadał o tym Kim i kilkakrotnie wspominał James. Słyszałem też dużo podobnych opowieści od mojego kumpla, który jest oficerem na statku i odwiedza afrykańskie kraje. Dla tych dziewczyn to szansa na wyrwanie się ze swojego świata, szansa na wyrwanie się z biedy. Każdy biały mężczyzna jest dla nich celem - niezależnie od wieku, czy urody. Wiedzą, że biali ludzie mają pieniądze i robią wszystko, żeby ich poderwać. Grzecznie, lecz stanowczo, zdejmuje jej nogi z moich nóg i wracam do sali z barem. Czekamy do końca meczu rugby i wracamy do domu Kima.

Dzień 17. 30 czerwca 2013r. ŁOŻYSKO KAPUT.
Żegnamy się z Kimem i ruszamy w dalszą drogę, ku granicy z Mozambikiem. Po przejechaniu zaledwie 30km, rozsypuje się łożysko w dyfrze mojego GS'a. Wiemy już, że to koniec i dalsza podróż tym motocyklem, nie będzie możliwa. James dzwoni do Kima, a ten wysyła do nas swojego pracownika, który dojeżdża do nas po około godzinie dużym pickupem.

motocyklem do Afryki

Podczas oczekiwania na transport, dzieją się dziwne rzeczy: musimy łatać oponę w Afryce Cyril'a, a Lechowi odpada z breloczka kluczyk od motocykla i ginie na kilkanaście minut w piachu. Co za wyjątkowo pechowe miejsce. Motocykl zostawiamy na werandzie u Kima w domu, przepakowujemy moje bagaże na motocykl Lecha, a ja dalszą część podróży po Afryce przejadę na tylnej kanapie motocykla Blaize'a. Na szczęście do końca naszej wyprawy zostało 400km. Gdyby usterka ta miała miejsce w Angoli, to mielibyśmy niezły problem do rozwiązania, natomiast w tej sytuacji jesteśmy "prawie w domu". Na granicy z Mozambikiem wyrabiamy drugie wizy. Całość trwa bardzo długo, bo celniczka nie potrafi obsługiwać komputera i po każdym wpisanym wyrazie, konsultuje się z drugim celnikiem, jak przejść do kolejnego pola. Robią nam też na miejscu zdjęcia. To chyba najmniej poważne zdjęcie jakie kiedykolwiek miałem w dokumencie. Z brodą, w motocyklowej kurtce, potarganymi włosami i z bardzo dziwnym, krzywym uśmiechem. Lech z kolei jest już zmęczony wszystkimi formalnościami, czego nie ukrywa swoją miną. Tak go też fotografują. James jedzie pierwszy. Na jednej z drogowych dziur otwiera mu się tylny kufer i wyfruwają wszystkie jego dokumenty. Wszystkie trzy jego paszporty, pieniądze, dokumenty od motocykla, karta pobytu i masę innych papierów fruwa i wala się na środku drogi i po poboczu. Nawet się nie zorientował co się stało. Zatrzymujemy się i zbieramy jego skarby. Przejeżdżamy ostanie 200km i dojeżdżamy do Tete, do Willi Habsburg. Monika wita nas bardzo serdecznie. Dopiero teraz schodzi z nas cały niepokój, który towarzyszył nam podczas podróży. Dopiero teraz czujemy się bezpiecznie. Żegnamy się z Cyril'em i Blaize'em, którzy wyruszają w dalszą drogę do Zimbabwe, jak tylko załatają tylną oponę Blaize'a, która łatana już była cztery razy podczas naszej podróży. Wieczorem idziemy z Lechem do restauracji. W drodze powrotnej zatrzymuje nas dwóch głupich policjantów, którzy za wszelką cenę chcą wyłudzić od nas łapówkę, za spacer bez paszportów. Uparcie twierdzimy, że nic przy sobie nie mamy. Negocjujemy "wolność" za dwie butelki napoju orzeźwiającego, które mamy im donieść jak wrócimy po pieniądze. Oczywiście nie zamierzamy do nich wracać.

motocyklem do Afryki

Dzień 18. 1 lipca 2013r. VILLA HABSBURG.
Rano jemy syte śniadanie na srebrnych tacach i rodowej porcelanie Habsburgów. Monika opowiada nam historie rodu Habsburgów, pokazuje albumy. Przedpołudnie mija nam na relaksie, gadaniu i kąpielach w basenie. Na obiad Monika podaje nam ryż z wątróbką z kurczaka. Nie jest to nasze ulubione danie. Nie chcąc jednak robić przykrości Monice, stosujemy dziecięcy trik z przedszkola. Chowamy wątróbkę w serwetkach i spuszczamy w kiblu. Przyjeżdża po nas James i jedziemy na drugą stronę rzeki do bankomatu. Do bankomatu ustawia się kolejka. Czekamy na swoją kolej. Wypłacam równowartość 100 dolarów w mozambijskich meticalach. Lechowi bankomat "połyka" kartę z informacją, że to dla jego bezpieczeństwa. Karty nie udaje się odzyskać, udaje się ją jedynie zablokować. Jedziemy do małej kawiarenki, wypić cappuccino. James nerwowo spogląda na swój zaparkowany po drugiej stronie samochód. Lech relaksuje się z książką w hamaku, a ja opuszczam wysokie mury naszej "twierdzy" i idę na spacer. Na spacerze spotykam pięciu motocyklistów z RPA, podróżujących na BMW R1200GS. Ubranych i wyposażonych chyba w cały katalog z akcesoriami BMW. Troszkę pobłądzili. Wskazuję im drogę i idę dalej, natrafiając na Murzyna z dużym kamieniem w ręku. Gość idzie w moją stronę i patrzy się typowym dla tutejszych mieszkańców, opisanym przeze mnie wcześniej, wzrokiem. Murzyn mija mnie bokiem i nic nadzwyczajnego nie robi, jednak taka sytuacja wprowadza pewien niepokój.

motocyklem do Afryki

Dzień 19. 2 lipca 2013r. OSTATNIE KILOMETRY.
Robimy kolejną, tym razem pieszą wyprawę do bankomatu. Najpierw idziemy wzdłuż rzeki, a następnie przechodzimy na drugą stronę mostu. Na wejściu na most zatrzymuje nas policja. Ta sama gadka co ostatnio. Gdzie wasze paszporty? Nie możecie tak sobie chodzić. Kupcie nam coś do picia, itp. Wykręcamy się sprawdzonym ostatnio sposobem, że może doniesiemy wracając. Wracamy, omijając ich szerokim łukiem. Na parkingu stoi już tylko jeden motocykl. GS 650 Lecha. Biorę go na ostatnią przejażdżkę. Wracam jedynie na chwilę, żeby dolać z kanistrów paliwo i jadę dalej. Jeżdżę 3 godziny. Żal mi się rozstać z motocyklem. Jedziemy z Jamesem do restauracji na ostatnią wspólną kolację. Przy knajpie, kąpią się i robią pranie półnagie kobiety.

Dzień 20. 3 lipca 2013r. POŻEGNANIE Z AFRYKĄ.
Godzina 5 rano. Pijemy ostatnią kawę z Moniką i o 5:30 przyjeżdża po nas James i zawozi na lotnisko. Smutno mi jest wyjeżdżać. Chętnie bym tu wrócił.

motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki motocyklami do Afryki

Dzień 21. 4 lipca 2013r. POSŁOWIE.
Rano lądujemy na Okęciu. Dzisiaj miałem jechać do Garmisch-Partenkirchen na zlot motocykli BMW, ale jestem zbyt zmęczony. Nie jadę.

Przejechana przez nas trasa nie była trudna. Główne drogi były dobrej jakości. W dużej części pokryte asfaltem. Bez pobocza i wymalowanych pasów, ale w miarę równe. Podczas naszej trasy zakręty prawie nie występowały. Pokonywaliśmy odcinki po 700km wzdłuż buszu, bez żadnego zakrętu. Pomimo iż program wyjazdu zmienialiśmy już po 6 dniach i nie zrealizowaliśmy w całości zaplanowanej w Polsce trasy, to wyjazd dostarczył nam wielu przygód, dla których warto było przeszurać się przez kilka tysięcy kilometrów w upale i kurzu.

Z motocykli byliśmy bardzo zadowoleni i bardzo dobrze sprawowały się w afrykańskich warunkach. Na co dzień jeżdżę dużym GS'em i tylko utwierdziłem się w przekonaniu, że rozwijana od lat myśl technologiczna tego modelu, rozwija się w dobrym kierunku. Usterki, które mieliśmy po drodze, były bardzo nietypowe i wynikały ze zwykłego pecha. Dużym plusem naszych GS'ów była prostota konstrukcji, co umożliwiało nam naprawy w każdych warunkach.

Wyprawa przebiegała w miłej atmosferze i nie było w naszej grupie żadnych spięć. Nie była to nasza pierwsza wspólna wyprawa, więc wiedzieliśmy w co się pakujemy, decydując się na wspólny wyjazd. Przed wyjazdem nie znaliśmy jedynie Cyril'a i Blaiz'a, ale rekomendacja James'a była dla nas wystarczającą gwarancją dobrego dopasowania grupy.

W żadnym z odwiedzonych krajów nie doświadczyliśmy bezpośredniego zagrożenia ze strony mieszkańców. W kilku momentach odczuwaliśmy jedynie pewien niepokój i musieliśmy wyostrzyć czujność, jednak wynikało to raczej z asekuracji. Dzikie zwierzęta nie stanowią zagrożenia, jeżeli nie przekracza się pewnych granic i wie się, jak z nimi postępować. Nie mieliśmy problemów z dostępnością paliwa, aczkolwiek często tankowaliśmy motocykle profilaktycznie do pełna, mając jeszcze zapas w bakach. Woda mineralna i kolorowe napoje były dostępne w prawie każdej większej wiosce.

Dziękuję firmie BMW Motorrad Polska, a w szczególności Robertowi Domańskiemu za wsparcie naszej wyprawy.

 

UCZESTNICY WYPRAWY
INNE WYPRAWY
POWRÓT NA STRONĘ GŁÓWNĄ



Copyright © EKSPEDYCJA MOTOCYKLOWA