Historię tę dedykuję pewnej dziewczynie ...
... i wcale nie tej o której myślicie.
Dzień 1. (28.10.2014) ZACZYNAMY.
Jola czyta gazetę, Andrzej rozgryza gadżety zamontowane na pokładzie Dreamliner'a, a ja zachęcony barwnym zdjęciem
plakatu, oglądam hinduski film o prostym do zapamiętania tytule: "Neelakasham Pachakadal Chuvanna Bhoomi".
Film opowiada historię dwóch studentów, przyjaciół, którzy zaplanowali motocyklową podróż z Kerali do Nagaland w
Himalajach w poszukiwaniu miłości i sensu życia. Sam nie wierzę, że dobrnąłem do końca dwugodzinnej produkcji.
Wątek podróży pozostał w cieniu banalnego wątku miłości. Na końcu pada dobre zdanie, kiedy ekranowa miłość
głównego bohatera, traci wszystko i na zadane przez siebie pytanie "co teraz poczną?" dostaje odpowiedz: "będziemy
jeździć moim motocyklem". Nie polecam.
Lądujemy w Delhi o 3 nad ranem. Jesteśmy senni. Nie dziwi nas półgodzinne szukanie samochodu przez naszego
taksówkarza, nie dziwią nas przejazdy na czerwonych światłach w drodze do hotelu. Parę minut po piątej kładziemy
się spać.
Dzień 2. (29.10.2014) DELHI.
Rano nie możemy się dobudzić. Zjadamy śniadanie o godzinie 10 i wracamy do łóżek na kolejne 3 godziny.
O istnieniu Królestwa Bhutanu dowiedziałem się 7 lat temu podczas pierwszej podróży do Indii. Wcześniej myślałem,
że Bhutan to związek chemiczny leżący pewnie gdzieś obok propanu. Od 5 lat zacząłem intensywniej interesować się
tym krajem, a 2 lata temu zapadła decyzja o zorganizowaniu tam wyprawy. Przygotowania trwały około roku.
Będzie to moja największa ekspedycja ze wszystkich dotychczas zorganizowanych. Właściwie będą to dwie ekspedycje
podczas jednego wyjazdu. Pierwsza pod hasłem "Kierunek Sikkim" - do stanu Indii leżącego w Himalajach i druga:
"Kierunek Bhutan" - do Królestwa Bhutanu. Pierwsza ekspedycja liczyć będzie 11 uczestników na 10 motocyklach,
a druga aż 15 uczestników i 14 motocykli.
Siedzę na betonowym murku pod hotelem w Delhi i zrywam aluminiowy kapselek z piwa Tuborg. Jest to taki sam kapsel,
którymi zamykane są polskie soczki a na ich wewnętrznej stronie umieszczona jest jakaś ciekawostka, lub pozytywne
hasełko. Mój kapsel od wewnętrznej strony jest pusty. Jola z Andrzejem śpią już w hotelowym pokoju. Biorę głębokiego
łyka i zastanawiam się czy wszystkie sprawy organizacyjne zostały podopinane na ostatni guzik. Jeszcze raz krok po
kroku analizuję kartki papieru na których rozpisałem plan obu wypraw dzień po dniu. Coraz bardziej się ekscytuję.
Już nie mogę się doczekać najbliższych dni.
Kilka godzin przed moimi murkowymi zadumami umawiamy się z taksówkarzem na całodzienną obsługę. Targujemy się
delikatnie, ale bardziej dla sportu niż z oszczędności, bo zaproponowana przez niego kwota nie jest wygórowana.
Andrzej podobnie jak ja był już w Delhi kilkukrotnie, natomiast Jola jest tu pierwszy raz. Zwiedzamy standardowe
punkty każdego turysty, który trafia tu po raz pierwszy, poruszając się na zmianę taksówką i rowerowymi rikszami.
Przed zaśnięciem przeglądam lokalną gazetę. Zdjęcie futurystycznego samolotu bez okien, z kadłubem wykonanym w
całości z przezroczystego szkła pobudza moją wyobraźnię. Jeżeli kiedyś taki powstanie to lot będzie niezłym czadem.
Na kolejnej stronie zdjęcia zaginionych osób i fotografie niezidentyfikowanych martwych ludzi umieszczone w celu
ich identyfikacji. Na kolejnej stronie kolejne zdjęcia niezidentyfikowanych trupów tym razem po wypadkach kolejowych.
Co za gazeta. Masakra. Idę spać. Jutro rano mamy lot do Bagdogry.
Dzień 3. (30.10.2014) DARJEELING I POMYŁKA ZE SZWEDZKIM HANSEM.
O szóstej rano dzwonię do Gauraba - naszego agenta w Delhi, żeby przyjechał po nas pół godziny wcześniej niż mieliśmy
to wcześniej uzgodnione. Ta mała reisefieber, oszczędza nam nerwów gdy stoimy w korku w drodze na lotnisko.
Na lotnisku okazuje się, że limit bagażu wynosi tylko 15kg. Limit ten przekraczamy równo o połowę.
Jeszcze na lotnisku poznajemy resztę uczestników naszej wyprawy. Uczestnicy pochodzą z Australii, USA i Niemiec.
Witając się ze wszystkimi, ktoś z rozpędu podaję rękę stojącemu obok mężczyźnie. "Jestem Hans, ze Szwecji" -
przedstawia się i rozmawia integrując się z grupą. Po przylocie do Bagdogry, kiedy ładujemy się do autobusu,
ktoś krzyczy, że jeszcze nie ma Hansa tego ze Szwecji. Padają typowe dla sytuacji pytania. Gdzie mógł się zgubić?
Kto go ostatni widział? Czy wychodził z samolotu? Po krótkim czekaniu i konsternacji sprawdzamy listę uczestników.
Na liście nie ma żadnego Hansa. Okazał się przypadkowym pasażerem, którego zagadaliśmy, wciągnęliśmy w rozmowę i
ciągaliśmy ze sobą po lotnisku nie dając mu szansy na wyjaśnienie swojego celu podróży.
Przez 3 godziny jedziemy wijącą się ku górze drodze, w otulinie herbacianych plantacji, przez intensywnie zielony
stan Darjeeling, słynący z herbaty o tej samej nazwie. W połowie drogi robimy postój w przydrożnej kawiarni na
szklankę herbaty. Herbata Darjeeling jest delikatna w smaku i ma bardzo słabo wyczuwalny aromat. Dlatego pije się
ją z mlekiem. Szkoda, że dowiedziałem się o tym dopiero po jej wypiciu. Szklanka z której piłem, chyba nie była myta,
bo wyczuwałem posmak cukru po poprzednim kliencie.
Wraz z wysokością i zachodzącym słońcem temperatura szybko spada. Z 28 stopni, które przywitały nas na lotnisku,
wieczorem zostało może z 10. Nocujemy w miejscowości Mirik na wysokości 1760m.
Dzień 4. (31.10.2014) HAPPY VALLEY.
Po śniadaniu odbieramy nasze motocykle i robimy krótki briefing przed startem.
Przez cały dzień jedziemy na wschód wzdłuż granicy z Nepalem mijając plantacje herbat i drzewa teakowe.
Na plantacjach pracują kolorowo ubrane kobiety.
Podjeżdżamy do granicy z Nepalem. Zatrzymujemy się na chwilę. Pomimo zakazu Andrzej robi zdjęcia.
Przeganiają nas niby pod pretekstem zakazu postoju.
Jedzie się bardzo przyjemnie na drodze panuje umiarkowany ruch. W słońcu jest dosyć ciepło, jednak jadąc przez
zacienione drzewami, lub górami miejsca bywa dosyć rześko.
Zwiedzamy fabrykę herbaty o dźwięcznej nazwie "Happy Valley". Fabryka została założona w 1854r. i zatrudnia 192
kobiety. Nie wiem czemu tylko kobiety.
Fabryka szczyci się wysoką jakością herbacianych liści w 100% pochodzenia organicznego. Herbata produkowana jest
wyłącznie na eksport do Anglii, Japonii i Niemiec.
Herbaciany przewodnik z dumą opowiada o kolejnych procesach suszenia, zwijania i cięcia liści. W zależności od
procesów, na każdy z nich przypada ściśle określony czas z dokładnością co do godziny a nawet i co do minuty.
Jedna ze 192 pracownic fabryki przygotowuje dla nas degustację. W siedmiu filiżankach zaparza dla nas siedem różnych
odmian herbat. Całość wykonuje z aptekarską precyzją. Na wadze odmierza ilość herbacianego suszu. Następnie zalewa
go wodą o temperaturze 91 stopni (to akurat ustaliła na oko). Ustawia klepsydrę i czeka, aż herbata się zaparzy.
Nie wiem czy cała ta dokładność ma istotny wpływ na smak herbaty, czy szefowa marketingu każe jej wykonywać cały ten
show. Nam ta herbata specjalnie nie smakowała. Każdy stwierdził, że pił w swoim życiu lepsze. Mimo to kupuję
stugramową puszkę zielonej herbaty, bardziej na pamiątkę niż dla jej walorów smakowych.
Wjeżdżamy do miasta Darjeeling. Tuż przed miastem kilkunastokrotnie drogę przecina torowisko wzdłuż którego jedziemy.
Tory biegną raz po lewej raz po prawej stronie. W miejscu przecięcia z drogą nie ma żadnego oznakowania, żadnych
szlabanów. Tory i droga zostały położone tam gdzie pozwalało na to ukształtowanie terenu bez większych jego przeróbek,
chyba dla wygody wykonawców, lub projektantów. Torowisko sprawia wrażenie nieuczęszczanego. We wrażeniu tym utwierdzają
mnie chodzący po trakcji ludzie. Część z nich siedzi na torach, stawia różne przedmioty. Kilka minut później torami
podąża pociąg z przepiękną parową lokomotywą. Kłęby syczącej przez komin pary i błyszczące mosiężne elementy lokomotywy
przywołują skojarzenie pociągu z filmu o Harrym Potterze.
Dojeżdżamy do stacji kolejowej, gdzie zatrzymujemy się na chwilę, aby popatrzeć na stojące na bocznicy cztery stare
parowozy i jedną nowszą lokomotywę zasilaną ropą.
Dojazd do hotelu wije się wąską, bardzo stromą i za razem krętą drogą. Biorę Yangs na tylną kanapę a Jola zsiada z
motocykla Andrzeja, żeby łatwiej mógł pokonać wzniesienie. Na jednym z zakrętów Katja spada z motocykla. Jechałem za
nią i już kilka sekund wcześniej wiedziałem, że się tak to skończy, bo wchodziła w stromy, ostry zakręt małym łukiem.
Nocujemy w Darjeeling na wysokości 2150m. Po kolacji znajduję w moim łóżku rozgrzany termofor. Pod moją nieobecność
obsługa hotelu zasłoniła też przepiękny widok na dolinę i góry z mojego okna grubą kotarą. Po co zasłaniać to okno? -
dziwię się odsłaniając zasłonę licząc na piękny wschód słońca. Za oknem mam przecież przepaść a najbliższe budynki są
położone daleko w dolinie. Odpowiedz na moje pytanie dostaję budząc się w środku nocy i szczękając zębami z zimna.
Gruba kotara pełniła rolę izolacji zmniejszającej utraty ciepła z hotelowego pokoju.
Dzień 5. (1.11.2014) WJAZD DO SIKKIM.
Budzę się pół godziny przed budzikiem. Odsłaniam zasłony, z którymi walczyłem w środku nocy. Z okna mam cudowny widok
na ośnieżoną Kanczendzongę, trzeci co do wysokości (po Mount Everest i K2) szczyt na Ziemi, a w Himalajach drugi.
Podobno ze względu na swój rozbudowany masyw jest największą górą w jednym kawałku na świecie, ale to muszę jeszcze
gdzieś potwierdzić, bo nie wiem czy czegoś nie przekręciłem.
Przejechanie pierwszych kilometrów idzie nam dziś dosyć wolno. Już na pierwszym kilometrze, Katja wywraca się dwa razy.
W ten sam sposób co wczoraj, tylko przy zjeździe w dół. Herbert ma problemy z motocyklem. Zanim odkrywa, że to problem
z ładowaniem, wymienia akumulator. Tracimy przez to trochę czasu.
Przed granicą z Sikkim przegrzewają się hamulce w naszym samochodzie serwisowym. Mamy zasadę, że samochód zawsze jedzie
na końcu grupy. Czasami tuż za nami, a czasami potrafi być 20 minut drogi za nami. Trzymamy się jednak ustaleń, że
nigdy nikt nie zostaje za samochodem. Kierowca samochodu, którego imienia jeszcze się nie nauczyłem, zajmuje się
samochodem i nie zauważa, że Herbert staje gdzieś na poboczu. Kończy robić swoje i rusza mijając Herberta. Herbert
natomiast myli drogę i ląduje nie pod tą granicą co trzeba, 15 kilometrów za nami. Herbert nie zna angielskiego i
mówi tylko po niemiecku, przez co martwimy się podwójnie.
Dojeżdżamy do granicy stanu Sikkim. Aby wjechać do Sikkim potrzebna jest przepustka, a załatwienie jej jest
porównywalne do przejścia przez procedury wizowe. Daniel uruchamia akcję poszukiwawczą Herberta. Ja w tym czasie
załatwiam przepustki. Jest gorąco. Alasdair zdejmuje koszulę, żeby się schłodzić. Podbiega policjant i krzyczy:
"Co on robi? Dlaczego on jest goły? Niech natychmiast coś na siebie założy!"
Herbert odnajduje się po 2 godzinach.
Wjeżdżamy do stanu Sikkim pozostawiając Darjeeling w tyle. Drogi są w fatalnym stanie, na odcinkach kilkudziesięciu
kilometrów nie ma asfaltu. Gryziemy kurz przez połowę trasy. Jest bardzo ciepło.
Kierowcy jeżdżą bardzo spokojnie z wielką uprzejmością. Zauważyłem, że uprzejmość ta jest zaraźliwa i również dziękuję
gestem uniesionej ręki każdemu kierowcy, który ustępuje mi miejsca na drodze podczas wyprzedzania. Na taki gest
kierowcy wciskają delikatnie klakson jakby chcieli powiedzieć "Nie ma za co". Nie spotkałem się z tym wcześniej w
Indiach. Pewnie dlatego, że to w większości buddyści.
Katja ma jakiegoś pecha z tymi wywrotkami. Zderza się z Robertą a kilka kilometrów dalej wjeżdża w Jolę i Andrzeja
zrzucając ich z motocykla. Leżała dzisiaj już 4 razy. Muszę zwrócić uwagę, żeby jeździć z dala od niej.
Nocujemy w bardzo dobrym hotelu ze spa. Łazienka w moim pokoju to wręcz pokój kąpielowy, łóżko jest tak duże, że
nie wiem czy spać wzdłuż czy wszerz. Widok z okna oczywiście na góry.
Dzień 6. (2.11.2014) KLASZTOR I ODPOCZYNEK.
Klasztor. Mnisi szykują się na jakąś imprezę. Sprzątają sale i dziedziniec, wieszają plakaty. Klasztor składa się z
trzech pięter. Na jednym z nich wymalowane są freski przedstawiające życiowe sytuacje. Część malowideł pozasłanianych
jest żółtymi płótnami. Unoszę jedno z nich a pod spodem znajduję malowidła przedstawiające bożki uprawiające seks.
Ochoczo zaglądamy pod każde z płócien.
Na każdym malowidle bożek kocha się z kobietą w tej samej bardzo interesującej pozycji. Bożek siedzi w kwiecie lotosu,
a kobieta siedzi na nim okrakiem, oplatając go nogami i rękoma. Utrzymują kontakt wzrokowy, całując się jednocześnie.
Bożek dodatkowo ściska jędrny tyłek kobiety, dociskając jej lędźwie ku swoim. Nasz przewodnik tłumaczy nam, że obraz
symbolizuje jedność kobiety i mężczyzny. W tej pozycji dzięki bliskości kobieta i mężczyzna stanowią jedność.
Koniecznie muszę ją wypróbować.
Właśnie się zastanawiam kto to namalował? Jeżeli mnisi to skąd znają tak dokładnie szczegóły kobiecej anatomii?
Siedzimy przy piwie z Danielem i Geoffreyem. Taka gadka trzech podróżników - rozwodników. Rozmawiamy o życiu z dużym
naciskiem na kobiety. Na początku pojawiają się szowinistyczne, koszarowe wręcz dowcipy, a następnie rozmowa płynnie
przechodzi na bardziej ambitny tor szacunku i uznania dla byłych żon i obecnych kobiet. Dawno nie miałem takiej
rozmowy, a czuję, że bardzo takiej potrzebowałem. Szczegóły naszej męskiej rozmowy pozostawię dla siebie.
Po kolacji rozpalamy małe ognisko i gadamy o bardziej przyziemnych rzeczach.
Kiedy miałem 18 lat, podszedł do mnie lekko podpity mężczyzna. Popatrzył na mój motocykl i powiedział, że są trzy
rzeczy na które najbardziej lubi patrzeć. Kobieta w tańcu, konie w cwale i motocykl w ruchu. Może coś w tym jest -
pomyślałem wówczas. Od tego czasu minęło kilkanaście lat a ja zacząłem tworzyć własną listę rzeczy, na które kocham
patrzeć. Moja lista jest bardziej rozbudowana i zawiera kilkanaście pozycji, podzielonych na obrazy dynamiczne i
statyczne. Do mojej listy dzisiaj dopisuję widok z góry na oświetlone nocą miasto.
Siedzę na balkonie i do późnych godzin nocnych patrzę jak zahipnotyzowany na oświetlone miasto Rumtek.
Dzień 7. (3.11.2014) REMONT SILNIKA.
Piechotą idziemy do klasztoru Phodong. Innego niż wczoraj. Jednego z ważniejszych w okolicy. Przypuszcza się,
że właśnie z tego klasztoru zostanie wybrany następca Dalai Lamy jako kolejna jego reinkarnacja.
Jedziemy do Rumtek. Miasto, które z daleka w nocy wyglądało tak pięknie, z bliska i za dnia nie grzeszy pięknością.
Jedynie główna alejka handlowa jest ładna. W całości wyłożona brukiem z ładnymi latarniami. W całym mieście obowiązuje
zakaz palenia a nawet sprzedaży papierosów.
Wracając mój motocykl kopci jak lokomotywa. Nikt nie chce jechać za mną w kłębie moich spalin dlatego jadę na końcu.
Jutro mamy do przejechania 230km. Nie możemy ryzykować i zmieniamy pierścienie. Właściwie to zmieniamy wszystko:
pierścienie, tłok i cylinder. Koszt całego kompletu (pierścienie, tłok, cylinder i uszczelki) to równowartość
jedynie 150 euro. Przy takich kwotach nie warto nawet regenerować starego cylindra. Lubię takie pracę więc zasiadam
razem z naszymi mechanikami do wymiany. Są strasznie szybcy. Po ich minach stwierdzam, że zrobią to szybciej bez
mojego wtrącania, więc siadam obok i przyglądam się całej operacji. Transplantacja zużytych części zajmuje im krócej
niż mi wypicie jednego kufla piwa. Zachowam stary tłok na pamiątkę.
Śpimy drugą noc w tym samym malowniczo położonym hoteliku z własną plantacją organicznych warzyw.
DZIEŃ 8. (4.11.2014) BENGAL ZACHODNI.
Dzisiaj jadę spokojnie, pozwalając dotrzeć się silnikowi. Zatarcie silnika w dniu dzisiejszym bardzo pokomplikowałoby
nam program.
Wyjeżdżamy z Sikkimu i wjeżdżamy w pełen biegających przy drodze małp Bengal zachodni.
Motocykl znowu zaczyna mi kopcić chyba jeszcze bardziej niż wczoraj.
Szczególnie irytujące jest to kiedy próbujemy przecisnąć się przez idącą miastem procesję. Jest gorąco, tłum ludzi
grających na bębnach i machających szabelkami otacza nasze motocykle. Duszę się we własnych spalinach.
Dojeżdżamy do granicy z Bhutanem. Odbieramy nasze wizy, które załatwiliśmy już 3 miesiące wcześniej. Celnicy na
granicy są bardzo sympatyczni i uprzejmi. Nocujemy w hotelu w mieście w którym przekraczamy granicę.
Wieczorem mechanicy rozbierają mój motocykl, usuwają przyczynę kopcenia. Wystarczyło poprawić zawór.
DZIEŃ 9. (5.11.2014) BHUTAŃSKIE DISCO.
Pokonujemy pierwsze kilometry po bhutańskich drogach. Ich stan jest doskonały, a równo położony asfalt pozwala nam
rozwijać większe prędkości. Widoki są bajeczne. Zielone góry, krystalicznie czyste rzeki, pasące się przy drodze
konie, ludzie poubierani w tradycyjne bhutańskie stroje i dopieszczona architektura. Wszystko to sprawia wrażenie
jakiegoś skansenu. Wspomniane tradycyjne stroje to noszona przez kobiety kira (przewiązana w pasie suknia) a przez
mężczyzn gho (bluzka z wywiniętymi dużymi mankietami, spódnica do kolan i podkolanówko- pończochy)
Kierowcy są bardzo uprzejmi. Takiej uprzejmości nie widziałem nigdzie indziej na Świecie. Wystarczy, że zbliżam się
do jadących przede mną wąskimi drogami ciężarówek, te od razu zjeżdżają na bok, zatrzymują się i czekają aż bezpiecznie
je wyprzedzę.
Wychodzę z zakrętu, odkręcam manetkę gazu do oporu, motocykl zaczyna nabierać prędkości i... ciach... koniec asfaltu.
Wielka wyrwa pod moimi kołami układa się w kształt miniaturowej skoczni narciarskiej. Koła odrywają się od ziemi a ja
przez chwilkę doświadczam uczucia nieważkości. Po rozprężeniu się amortyzatorów lecę może tylko z 10 cm nad asfaltem,
ale przy lądowaniu tak ciężkim motocyklem grzmotnięcie przy lądowaniu jest konkretne. Konkretne na tyle, że rękami
przekręcam kierownicę względem jej osi prawie o 180 stopni.
Jemy pyszny lunch, dominują ostre smaki papryczek chili.
Dojeżdżamy do Paro, gdzie dolatują do nas Jacek z Tomkiem z Polski i Hans z Andreasem z Niemiec i Szwajcarii.
Noc spędzimy w pałacu wybudowanym ponad 100 lat temu, który przez wiele lat należał do państwa, a jakiś czas temu
został podarowany ojcu pierwszego premiera Bhutanu. Dzisiaj jego prawnuk jest jego właścicielem i mieści się w nim
hotel. Wszystkie pokoje są ogromne jak na pałac przystało. Jedynie moja "jedynka" pełniła chyba w przeszłości rolę
pokoju dla służby, lub stajennego. Pokój jest mały, a wąż pod prysznicem ma długość może z 50 cm. Zamocowany jest
nisko więc mogę polewać się jedynie do pasa. Robię próbę wygięcia się w ciasnej wannie, żeby umyć głowę. Problem
sam się rozwiązuje, bo ciepła woda kończy się zanim zaczynam tą czynność. Umyty jedynie od pasa w dół ruszam wraz z
innymi na dyskotekę.
Dzisiaj jest "ladies night" - kobiety wchodzą za darmo. Na początku jesteśmy jedynymi klientami, powoli klub się
zapełnia ludźmi.
Pijemy lokalną whisky, która szybko uderza nam do głów. Na parkiecie niezły cyrk. Ja wywijam piruety z Yangs. Jacek
prosi do tańca bufetową. Następnie tańczy polkę z dziewczyną w polarze, a Tomek z jakimś facetem w pończochach i
kiecce. Do faceta w kiecce jeszcze wrócę w moim opowiadaniu.
Gdyby ktoś nagrał tą scenę i wrzucił na YouTube to mógłby liczyć na większą oglądalność niż straszący ludzi pies w
kostiumie pająka.
Nie wiadomo kto zaproponował, żebyśmy pojechali jeszcze do baru z bilardem. Nasz tolerancyjny kierowca spełnia naszą
prośbę i wiezie nas do pustego baru oddalonego o 30 minut jazdy za miastem. Po rozegraniu koślawej partyjki snookera
przenosimy imprezę do hotelu. Do łóżka kładę się o 5:20 nad ranem.
DZIEŃ 10. (6.11.2014) GNIAZDO TYGRYSA.
Ledwo zwlekam się z łóżka. Nie mam kaca, ale chyba tylko dla tego, że jeszcze nie wytrzeźwiałem podczas
dwuipółgodzinnego snu. Dzisiaj nie wsiadamy na motocykle. Wdrapujemy się do buddyjskiego klasztoru Taktsang Palphug
zwanego "Tygrysim Gniazdem". Klasztor położony jest na klifie skalnym, a piesza wędrówka na górę trwa dwie godzinny.
Schodzi się niewiele krócej. Można skorzystać z kucyka i dać się wwieźć na górę na jego grzbiecie. Przez moment
rozważam taką możliwość ze względu na mój delikatnie zaburzony stan psychofizyczny w danym momencie. Myśl, że miałbym
jechać nad przepaściami na bujającym się kucu przyprawia mnie o mdłości. Zresztą patrząc na rozmiary konia i tak chyba
jestem na niego za wysoki i szurałbym nogami o ziemię.
Idziemy pieszo. Nie przypominam sobie, żebym wykonał w życiu bardziej morderczą wspinaczkę. Widok z góry wart jest
wysiłku włożonego w każdy pojedynczy krok, każdej kropli potu cieknącej po plecach prosto do gaci. Widziałem wiele
buddyjskich klasztorów, ale ten wywiera na mnie duże wrażenie. Jest niesamowity. Schodząc w dół aż trzęsą się nam
mięśnie nóg z wysiłku.
Po powrocie do hotelu Jola z Andrzejem idą na spacer do miasta, z którego wracają bardzo szczęśliwi. Chyba zarazili
się bhutańskim szczęściem.
W tym czasie zamawiamy sobie z Tomkiem i Jackiem kąpiel w tradycyjnej bhutańskiej wannie. Jest to wanna zbita z
drewnianych desek z wygrodzoną jedną komorą. Po napełnieniu wanny wodą, do komory tej wrzuca się rozgrzane w ognisku
do czerwoności kamienie. Kamienie oddają ciepło wydzielając przy tym duże ilości pary. Jest to taka wanna i sauna w
jednym. W domku kąpielowym stoi pięć wanien ustawionych równolegle do siebie. Oprócz naszych trzech zajęte są jeszcze
dwie pozostałe przez jakiś lokalnych gości. Co kilka minut prosimy o dorzucenie większej ilości kamieni. Zamawiamy
też zimne piwo. Kąpiel jest bardzo relaksująca. Moje ciało potrzebowało dzisiaj takiego odprężenia.
Przy kolacji w grupie kelnerów Tomek rozpoznaje wspomnianego w dniu wczorajszym faceta w kiecce, z którym tańczył na
dyskotece. Kelner robi do niego maślane oczy i coś do niego mówi. Tomek nie do końca rozumie słowa kelnera i prosi
mnie o przetłumaczenie. Kelner zawstydza się i nie chce powtórzyć wyznania. Dzisiaj Tomek jako jedyny dostaje dodatkowy
deser.
DZIEŃ 11. (7.11.2014) NAJWYŻSZA PRZEŁĘCZ BHUTANU.
Ruszamy z rana w stronę najwyższej (dostępnej na kołach) przełęczy w Bhutanie. Przełęczy Chelela. Po przejechaniu
około czterdziestu kilometrów wąskimi serpentynami, osiągamy wysokość 3988m. Wyżej w tym kraju wjechać się już nie da.
Da się natomiast wejść co czynimy, wdrapując się o kilkanaście metrów wyżej, żeby przekroczyć barierę 4000 metrów.
Zjeżdżamy niżej mijając pasące się jaki.
Dojeżdżamy do stolicy kraju - Thimpu. Thimpu liczy mniej niż 100tyś mieszkańców. Mimo to ledwo znajdujemy miejsca
parkingowe.
Dzisiaj przylatuje do Bhutanu prezydent Indii. Całe miasto jest udekorowane kolorowymi flagami oraz plakatami króla
Bhutanu i hinduskiego gościa.
Wieczorem idziemy na dosyć dziwne karaoke. Dziwność polega na tym, że wybrane przez gości klubu piosenki wykonywane
są nie przez ich samych, lecz przez zatrudnione do tego celu tancerki. Tancerki śpiewają z playbacku wyłącznie piosenki
wykonawców z tego kraju. Nie chcą zaśpiewać nic z repertuaru AC/DC.
DZIEŃ 12. (8.11.2014) OBIAD Z SZEFEM POLICJI.
Zwiedzamy świątynię w Thimpu. Wokół świątyni chodzą tłumy modlących się ludzi. Wszyscy chodzą zgodnie z ruchem
wskazówek zegara. W tej części świata wszystko robi się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Z boku siedzą w rzędach
mnisi. Jeden z nich - chyba jakiś biskup - błogosławi Andrzeja stukając go książką w głowę.
Jedziemy do wysoko położonego nad miastem posągu buddy. Statua nie została jeszcze ukończona a wokół trwają prace
budowlane. Mimo to jej kolosalne rozmiary robią wrażenie zarówno z bliska jak i z daleka, gdyż widoczna jest prawie z
całego miasta. Posąg został sfinansowany z prywatnych funduszy jakiegoś gościa z Singapuru. Trochę tak jak posąg
Chrystusa w Świebodzinie, z tą tylko różnicą że ten tutaj nie bywa tematem żartów.
Na jednym z odcinków zostaje zamknięta droga ze względu na trwające prace remontowe. Droga została zamknięta na kilka
godzin. Do akcji wkracza Peter. Nie wspomniałem jeszcze o nim w mojej historii. Peter pochodzi ze Szwajcarii, ma
obywatelstwo bhutańskie, ożenił się z Bhutanką i mieszka w tym kraju od przeszło 25 lat. W tym czasie zdążył wyrobić
sobie rożne znajomości. Tak więc zatrzymuje nas policjant i informuje nas, że nie możemy przejechać bo droga jest
zamknięta. W tym kraju nie ma alternatywnych dróg. Nie ma objazdów. Peter mówi, że ma pewien pomysł i wykonuje telefon.
Dzwoni do swojego znajomego, który jest szefem policji na cały tutejszy okręg. Po 40 minutach na miejsce podjeżdża
ciemna Toyota Hilux z przedłużoną kabiną. Z pickupa wysiada policjant w mundurze i szef policji ubrany w dres i
sportowe obuwie. Szef w dresie wita się serdecznie z Peterem. Policjant blokujący drogę staje na baczność i salutuje.
Obie te czynności wykonuje równocześnie w jednym podskoku. Szef wydaje rozkaz przepuszczenia naszej kolumny motocykli.
Policjant ponownie w podskoku staje na baczność i ponownie salutuje. Szef informuje nas, że droga jest bardzo
niebezpieczna, prosi, żebyśmy jechali ostrożnie. Szef eskortuje nasz konwój jadąc z przodu. Na jego widok wszystkie
koparki i ciężarówki zjeżdżają w pośpiechu z drogi robiąc nam miejsce.
Po całej sytuacji zatrzymujemy się w malowniczym miejscu, nad rzeką, żeby zjeść obiad. Na obiedzie zostaje z nami
szef.
Przed kolacją do mojego pokoju puka Yangs. Jest ubrana w tradycyjny bhutański strój. Z Yangs znamy się już od kilku
lat, ale zawsze nosiła ubrania typowe dla zachodniej cywilizacji. Po raz pierwszy widzę ją w kirze. Wygląda bardzo
ładnie. Do końca wieczoru chodzi w tym stroju zbierając od wszystkich komplementy.
DZIEŃ 13. (9.11.2014) JAKIE JAKI! RÓŻNE PTAKI.
Dzisiejszy dzień to głównie jazda wśród malowniczych krajobrazów. Mijamy wioski z wymalowanymi na domach fallusami.
Kutasy na fasadach malują nie jak w Polsce niegrzeczne dzieci sąsiadów, lecz sami właściciele domów. Taki symbol
szczęścia mający odganiać złe duchy. Męskie organy malowane są najczęściej w zwodzie, w fazie ejakulacji, z zachowaniem
detali takich jak idąca przez środek żyła czy zarośnięte jądra. Niektórym z nich towarzyszą tygrysy i kolorowe wstążki.
Zjeżdżamy niżej do ciepłej doliny, żeby zobaczyć jeszcze inne ptaki. Żurawie czarnoszyjne - nie wiem czy to jest ich
poprawna polska nazwa, ale wiem że dostały się tutaj z Chin i spędzają tu zimę. Udaje nam się zobaczyć kilkanaście
sztuk siedzących na łące, ale dosyć daleko. Gdyby Peter mi ich nie wskazał to nawet bym ich nie zauważył.
Po drodze mijamy gigantyczne stada pasących się dostojnie jaków. Część wchodzi na drogę. Są dosyć płochliwe i ustępują
nam miejsca słysząc warkot silników naszych motocykli.
Tomek pędząc po zakręcie prawie zderza się z krową. Blokuje tylny hamulec i stawia motocykl w poprzek drogi, równolegle
do krowy. Parzystokopytna przeszkoda nawet nie drgnie, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia, jakie spowodowała.
Hotel, w którym mieliśmy nocować okazał się pełny i w pośpiechu zrobiliśmy rezerwację na nowy hotel, który ponoć został
otwarty dopiero 6 miesięcy temu. Ruina, którą zastaliśmy na miejscu godna jest opisania. W pokojach nie ma ogrzewania,
pokoje są tak ciasne, że nie można rozłożyć bagaży, a w restauracji wali jakiem. Najśmieszniejszym motywem jest system
podgrzewania ciepłej wody, zaczerpnięty chyba z więzienia, w pokoju Jacka i Tomka. Wodę napuszcza się do plastikowego
wiadra. Obok wisi sprężyna połączona dwoma przewodami z wtyczką. Taką prowizoryczną grzałkę wrzuca się do wiadra z wodą.
Po podgrzaniu się wody, przy pomocy małego kubka można się opłukiwać. Tomek boi się nawet zbliżyć do tego wynalazku.
Pomimo zapewnień Jacka i krótkiej demonstracji połączonej z wykładem z fizyki, Tomek odpuszcza sobie prysznic w dniu
dzisiejszym.
DZIEŃ 14. (10.11.2014) PECHOWY DZIEŃ TOMKA - SZWAJCARIA BHUTANU.
Zwiedzamy najstarszy Dzong w Bhutanie. Pełni rolę fortecy, klasztoru i różnych urzędów w jednym. Jeżeli chcesz się
pomodlić, wziąć ślub, zarejestrować samochód, czy złożyć donos na sąsiada to przychodzisz tutaj. Urzędnicy mieszają
się z mnichami i petentami biegającymi po dużym gmachu budynku. Dzisiaj Tomek nie ma lekkiego dnia. Już przed wejściem
do Dzongu dopada go roztrój żołądka. Mimo iż dostałem jego zgodę na opisanie tego, to tę historię pozostawię w cieniu
innych wydarzeń.
Zła karma go nie opuszcza. Może to za przestraszenie wczoraj świętej krowy.
Zatrzymuję się pod stromym urwiskiem na zrobienie zdjęcia. Podjeżdża do mnie Tomek z twarzą i okularami umorusanymi
mazią w bordowym kolorze. "Ty Adrian, spadło na mnie kawałek gliny, albo gówno jaka. Wiesz jak się wystraszyłem!" -
krzyczy podekscytowany.
Jedziemy w 15 motocykli. Nie mogę uwierzyć, że tylko jemu przytrafiają się te wszystkie historie.
Dwie godziny później, spotykamy się na postoju. Tomek dojeżdża ze zbitym reflektorem i porysowanym prawym gmolem.
Kilka kilometrów wcześniej na zakręcie wyjechał na niego samochód osobowy. On położył motocykl aby uniknąć czołowego
zderzenia. Wszystko działo się na szczęście przy bardzo małej prędkości. W zamieszaniu zgubił okulary.
Dolina Bumthang zwana jest Szwajcarią Bhutanu. W Szwajcarii byłem tylko dwa razy w życiu, ale rzeczywiście czuję się
jakbym tam wrócił po raz trzeci. Pasące się krowy, konie, zieleń, góry i uporządkowane wioski. Wszystko przypomina
klimat szwajcarskich Alp.
Przyjeżdżamy do skromnego, jednak malowniczo położonego hoteliku prowadzonego przez Szwajcara.
Na dzisiaj zaplanowane mamy jeszcze zwiedzanie najstarszego klasztoru w Bhutanie i fabryki piwa. Odpuszczam sobie te
atrakcje. Rozpalam kozę w pokoju i odpoczywam czytając książkę.
Wieczorem idę do pokoju Tomka i Jacka. Tomek na moich oczach wywija orła na śliskim dywanie.
Znowu dopada go biegunka. Jak nie urok to sraczka i to po całości.
DZIEŃ 15. (11.11.2014) Z GŁOWĄ W CHMURACH.
Startujemy wcześnie rano. Dzisiaj mamy do przejechania 200km. Musimy dojechać do Mongar, gdzie spędzimy noc.
Jest zimno. Pniemy się do góry, a z każdym kilometrem temperatura spada. Dojeżdżamy do przełęczy położonej ponad 3500m.
npm. Dygoczemy z zimna. Miejscami droga jest oszroniona i bardzo śliska. Trudy jazdy rekompensują nam przepiękne
widoki na płynące chmury w górskim otoczeniu. Na szczęście humor nikogo nie opuszcza i wszyscy dobrze się bawią.
Jazda przez chmury jest niesamowita. Wjeżdżamy w gęstą chmurę. Nie widać motocykli przede mną, znikają z moich
lusterek też te jadące za mną. Uczucie porównywalne ze wznoszącym się samolotem, przecinającym granicę chmur. Tylko
to czego doświadczamy dzieje się dużo wolnej, można zaobserwować każdy szczegół, każdy łuk nadmuchanej kuli pary
wodnej. W środku chmury czuć wyraźną wilgoć. Jeżeli dobrze pamiętam z lekcji geografii to są to chmury typu Cumulus
humilis. Tak więc jadę przez te chmury typu Cumulus w kolorze białym, natomiast niebo jest przy tym niebieskie -
jak w utworze Kultu. Tylko ręce trzymam gdzie indziej.
Gdy zjeżdżamy niżej robi się znacznie cieplej. Docieramy do zielonej doliny. Przy drodze latają małpy, ale inne niż
te które znam z Indii czy Afryki. Te mają czarne pyski i białe grzywy dookoła łbów. Są dosyć płochliwe i niechętnie
pozują do zdjęć.
Dzisiejsza jazda pobudza mój zrelaksowany przez ostatnie dni umysł do głębszej refleksji na temat wszystkich spraw,
którymi zajmowałem się przed wyjazdem. Próbuję odstawić te wszystkie myśli na bok i delektować się jazdą. Chyba dla
wielu osób jazda motocyklem jest swego rodzaju medytacją. Pozwala odciąć się od mniejszych czy większych problemów,
które każdy chyba ma. Pozwala oczyścić umysł.
Ja nie mogę jednak zwalczyć powracających ciągle myśli przeszkadzających w kontemplowaniu otaczającego mnie piękna.
Myśli, które dotyczą mojego polskiego życia. Najlepsze wyjazdy dla mnie to takie, które są dłuższe niż 2-3 tygodnie.
Przez pierwszy tydzień zawsze myślę jeszcze o pracy, drugi tydzień pozwala mi się zrelaksować, a w ostatnim tygodniu
zaczynam znów myśleć o rzeczach, które czekają mnie po powrocie. Czyżby zaczynał się już ten trzeci etap?
DZIEŃ 16. (12.11.2014) DZIEŃ LEKKI I PRZYJEMNY.
Dzisiaj wyjątkowo mało się dzieje. Jedziemy przez malutkie wioski. Na drogę wybiegają uśmiechnięte dzieci.
Machają do nas i wystawiają ręce do przybijania piątek. We wszystkich wioskach wołają do nas "bye, bye". To dziwne,
bo w innych krajach zawsze wszyscy krzyczą "hello".
Po drodze mijamy hinduskich motocyklistów, jadących aż z Bombaju, na kilku KTM Duke 690 i Kawasaki Ninja 650.
Poznaliśmy ich dwa dni wcześniej a dzisiaj nasze drogi znowu się skrzyżowały. Dwa dni temu stanąłem z nimi do
nierównego wyścigu po krętych górskich drogach. Hindusi nie mieli zbyt dużych umiejętności i ku ich i mojemu
zdziwieniu powyprzedzałem ich wszystkich na moim trzy, lub cztery razy słabszym motocyklu startując z ostatniej
pozycji. Zatrzymują się przy nas, gratulując mi przedwczorajszej wygranej. Gadamy z nimi chwilkę, robimy wspólne
zdjęcie i jedziemy dalej. Nie mogę się powstrzymać i w ramach rewanżu ścigam się z nimi ponownie. Tym razem w dół.
W dół pokonują zakręty jeszcze bardziej gamoniowato niż do góry. Znowu wygrywam.
Krótką jazdę kończymy około godziny 15. Jedziemy do miasteczka, w którym mieszkała przez kilka lat Yangs. Chodziła
tu do szkoły. Jest tu kilka sklepików. Właściwie w każdym jest podobny asortyment: ryż, makaron, ciastka, podstawowa
chemia, narzędzia, tandetne zabawki. Takie bhutańskie "gieesy". Yangs pokazuje nam kiosk, który jak mówi, stoi tu od
zawsze. Tomek chce sobie zrobić zdjęcie w środku. Nie przewidział, że budka stojąca na czterech palikach, została
skonstruowana z myślą o małej bhutańskiej sprzedawczyni, a nie dziewięćdziesięciokilogramowym motocykliście. Gdy
wchodzi do środka, buda skrzeczy i chwieje się niemiłosiernie. Oczami wyobraźni widzę już jak całość się rozpierdziela.
Malutka sprzedawczyni ma jednak przy tym wiele radości i szeroko się uśmiecha. Tomek robi upragnione zdjęcie,
a następnie kupuje kilka opakowań baniek mydlanych, które rozdaje cieszącym się z całej sytuacji dzieciom.
Śpimy w hotelu z powalającym widokiem na góry, obok miasteczka Tashigang.
DZIEŃ 17. (13.11.2014) LEMINGI.
Rano jest jakieś zamieszanie z zapłatą za piwo, które nasze grupa podobno wypiła poprzedniej nocy. Każą nam zapłacić
za 34 butelki. Nie wiem jak to możliwe. Ustalamy bezsporną kwotę do zapłaty za 26 butelek.
Już w pierwszej godzinie jazdy natrafiamy na trudności. Droga jest zablokowana. Zawalona skałami ze zwalonym w poprzek
drzewem.
Czekamy aż robotnicy ciężkim sprzętem odgruzują drogę umożliwiając nam przejazd. Idzie im dosyć sprawnie. Ramię
koparki ciężkimi, wolnymi ruchami niczym szyja Tyranozaura Rexa łamie gałęzie zwalonego drzewa i ładuje na stojąca
obok ciężarówkę. Po 40 minutach możemy jechać dalej.
Znowu wjeżdżamy w chmury. Tym razem chmury są ciemniejsze. Momentami robi się ciemniej pomimo wczesnej pory.
Magiczne uczucie. Cały Bhutan jest magiczny: krajobrazy, ludzie, fauna i flora. Jak w baśni. Gdyby na niebie
pojawił się latający i ziejący ogniem smok to myślę, że nikogo by to nie zdziwiło. Pasowałby do otaczającej nas
scenerii. Nikt by nie zareagował. Nikt może poza Andrzejem, który pewnie wyciągnąłby kamerę i próbowałby go nagrać.
Jemu nic nie może umknąć. On nagrywa wszystko. Za dwa dni dostanie małą nauczkę za to że patrzy na wszystko przez
oko kamery czy aparatu, ale o tym później...
Andreas łapie gumę w tylnym kole. Wymiana koła zajmuje dosłownie moment i w żaden sposób nie spowalnia naszego
konwoju.
Na dłuższym kilkudziesięciu kilometrowym odcinku rozdzielamy się i każdy jedzie własnym tempem. Mamy spotkać się
na przełęczy i kontynuować jazdę w grupie. Z przodu jadą nasi australijscy koledzy: Alasdair i Geoffrey,
pieszczotliwie nazywani przez nas kangurami. Andrzej z Jolą, Jacek i Tomek jadą za nimi. Wszyscy prują przed siebie.
Każdy z nich jedzie patrząc na poprzedzający go motocykl, nie zważając na umówiony punkt spotkania. Kiedy dojeżdżam
do przełęczy na miejscu nikogo nie ma. Jadąc jak lemingi jeden za drugim, nie zauważyli charakterystycznych dla
przełęczy chorągiewek modlitewnych porozwieszanych na szczycie. Mam tylko nadzieję, że się znajdą za kilka kilometrów
i nie pospadają w przepaść jeden za drugim na skutek silnego instynktu podążania za stadem, naśladując zachowanie
jadącego z przodu leminga prowadzącego. Na szczęście wszystkie lemingi odnajdują się stojąc grzecznie na poboczu
półgodziny później.
Tomek po pogrzebaniu w google maps informuje nas, że nie przejedziemy przez zaplanowany odcinek trasy. Twierdzi,
że nie ma drogi, Daniel upiera się że da się przejechać. Obaj mają rację. Drogi nie ma, ale przeprawić się da.
Skaczemy po dziurach i kamieniach przez ponad dwie godziny. Amortyzatory pracują w całym ich zakresie, nie rzadko
wręcz dobijając do końca.
Ostatnie z dzisiejszych dwustu kilometrów przejeżdżamy po idealnej jakości asfaltach ze wzorowo wyprofilowanymi
łukami.
Po dojechaniu do Samdrup Jongkhar, żegnamy się z naszymi motocyklami, które mechanicy ładują na pakę wysokiej
ciężarówki. Wcześniej Andrzej całuje swojego Enfielda w przedni reflektor, co zwykł czynić po każdej naszej
wyprawie w latach ubiegłych.
Zostało mi jeszcze trochę ngultrum - bhutańskiej waluty i postanawiam wydać je na coś co będzie mi przypominało o
wyprawie do tego kraju. Nic bardziej nie będzie przywoływało wspomnień o Bhutanie niż bhutańska flaga - pomyślałem.
Ruszam więc w miasto celem zakupu takowej. Po całym mieście porozwieszane są flagi, więc myślę, że z zakupem nie
będzie problemu. Mój plan zawiesza się na włosiu, gdy wydaje się, że jedyne dostępne flagi w mieście to flagi klubów
FC Barcelona i Real Madryt. Po odsyłaniu mnie przez kolejnych sklepikarzy od sklepu do sklepu udaje mi się znaleźć
upragniony suwenir. Flaga jest rozmiarów prześcieradła na łoże małżeńskie a jej cena przekracza ilość ngultrum
zgniecionych w nieładzie w mojej kieszeni. Braki uzupełniam kilkoma dolarami i euro i staję się szczęśliwym
posiadaczem dużej haftowanej flagi Bhutanu, która po powrocie do Polski zawiśnie w mojej sypialni.
DZIEŃ 18. (14.11.2014) WYBIERZ JEDNĄ KARTĘ.
Rano wsiadamy do pięciu samochodów terenowych i przejeżdżamy przez granicę z Indiami. W Indiach wita nas
charakterystyczny dla cieplejszych rejonów Indii lekko przegniły zapach i wszędobylski bałagan. Wszyscy
zgodnie stwierdzają, że bardzo miło kojarzą im się te widoki. Po dwugodzinnej jeździe docieramy do lotniska
w Guwahati, skąd mamy samolot do Delhi.
Jemy ostatnią podczas tego wyjazdu, wspólną kolację w Hard Rock Cafe w Delhi.
Na wejściu głośno leci utwór "Turn the page". Zanurzam wąs w pianie importowanego piwa i czuję, że słowa
refrenu "Here I'am on the road again", idealnie pasują do stanu w jakim się znajduję przez ostatnie tygodnie.
Przy wyjściu natrafiamy z Jackiem na hinduskiego magika-iluzjonistę. Obserwujemy z nieufnością jego triki a ten
zaprasza nas do włączenia się w jego show.
Pierwsze sztuczki są dosyć pospolite, niewybijające się niczym ponad przeciętność. Mimo że nie wiem jak magik
oszukuje nasze umysły machając przed nami talią kart to nie robią na mnie i na Jacku większego wrażenia. Zaskakuje
nas jedną sztuczką, o której myślimy do końca dnia. Prosi nas, żebyśmy stanęli daleko od siebie. Ja stoję sam przy
ścianie, a Jacek wraz z iluzjonistą przy grupie innych zaciekawionych wydarzeniem hindusów. Mam zamknąć oczy i
powiedzieć co poczuję. Czuję jak ktoś się do mnie zbliża i stuka trzykrotnie w plecy. Jak powiedziałem co poczułem
i otworzyłem oczy to tłum zamilkł ze zdziwienia. Okazało się, że nikt koło mnie nie stał a iluzjonista puknął w plecy
trzykrotnie Jacka a nie mnie. Nie mogłem uwierzyć, że nikt mnie nie dotykał a wręcz przez moment podejrzewałem Jacka,
że jest w zmowie z magikiem. Miałem przecież zamknięte oczy. Mógł ktoś podejść i mnie stuknąć bez problemu. Widząc mój
brak wiary w jego talent, czarodziej powtarza sztuczkę. Tym razem to Jacek ma zamknąć oczy i powiedzieć co poczuje.
Magik bierze kartę i trzykrotnie pociera nią mój nos. Jacek mówi: "właśnie potarłeś kartą do gry mój nos". "Ile razy"
- pyta się sztukmistrz? "Trzy razy" - odpowiada Jacek. Mi opada szczęka. Jackowi też. Stawiam piwo temu kto wyjaśni
mi jak to zostało zrobione!
Show trwa dalej. Znikają karty, i inne przedmioty. Mało śmiesznie robi się gdy z ręki znika też mój zegarek.
Nie wiem jak skubaniec to zrobił. Zawsze jestem bardzo czujny w takich sytuacjach a zegarek miałem ciasno zapięty
na pasku. Na szczęście pod koniec przedstawienia dostaje z powrotem swój fant.
DZIEŃ 19. (15.11.2014) DRUGIE ŻYCIE ANDRZEJA.
Od pierwszego dnia wyprawy Andrzej męczy Jolę i mnie opowieścią o jakimś żelaznym palu, który widział w Delhi jak był
tutaj 20 lat temu. Pal ma być wyjątkowym artefaktem ze względu na to iż stoi gdzieś tutaj przez ponad 1500 lat i nie
rdzewieje. Nie wiadomo dlaczego. Nie znam tej historii ja, nie znają jej taksówkarze ani obsługa recepcji. Nie
przychodzi mi do głowy, gdzie może coś takiego stać.
Wsiadamy do taksówki i jedziemy na wycieczkę po mieście. Zaczynamy od kompleksu świątyń Kutub Minar. Chwilę po
przekroczeniu wejścia podbiega do nas Andrzej tanecznie podskakując. Cieszy się jak dziecko. "Pal, znalazłem pal z
żelaza! To tu!!" - krzyczy uradowany. Robimy sobie sesję zdjęciową pod żelaznym słupem. Cieszę się, że Andrzej odnalazł
pal i podzielił się z nami tą ciekawostką. Gdyby nie wiedza Andrzeja, przeszedłbym obojętnie obok tej kolumny nie
wiedząc, że skrywa w sobie sekret.
Jedziemy do Świątyni Lotosu. Jest to moja ulubiona świątynia. Lubię ją nie tylko za jej cudowną architekturę
inspirowaną kwiatem lotosu (lub operą w Sydney), lecz także za brak przepychu i ociekających złotem symboli
religijnych. Świątynia jest otwarta dla wszystkich i każdy może do niej przyjść i się pomodlić bez względu na wyznawaną religię. W środku spotkać można muzułmanów, chrześcijan, wyznawców hinduizmu i innych religii modlących się obok siebie. Każdy po swojemu, każdy do swojego boga. Nikt z nikogo nie szydzi, nikt nikomu nie przeszkadza, nikt do nikogo nie strzela, nikt nie zbiera na tacę.
Świątynia Lotosu ma jeszcze jedną zaletę. W środku panuje przyjemny chłód i można się na chwilę schować przed
żarem lejącym się z nieba.
Wychodzimy ze świątyni, szukamy naszej taksówki. Zatrzymuję się na chwilę przy wózku z napojami. Kiedy sięgam do
kieszeni po zwitek indyjskich rupii słyszę pisk opon i uderzenie. Unoszę wzrok w stronę jezdni. Widzę lecącego w
powietrzu Andrzeja, który ląduje na masce starej poobijanej Hondy. Dla mnie czas na moment prawie staje w miejscu.
Wszystko widzę jakby w zwolnionym tempie. Twarz Joli blednie, o mojej pewnie mógłbym powiedzieć to samo, gdybym mógł
ją zobaczyć. Andrzej zjeżdża z szarej maski samochodu. Odstawiam na jakiś rower butelkę popularnego w Indiach napoju
Limca za który nie zdążyłem jeszcze zapłacić. Andrzeja otacza tłum hindusów. Przez hindusów przeciska się Tomek i
próbuje udzielić pomocy Andrzejowi. Czas znowu powraca do swojego tempa. Samochód i Andrzeja otaczają gapie, którzy
dosyć agresywnie nastawieni są do kierowcy samochodu, który potrącił Andrzeja. Jakiś policjant nerwowo próbuje
zapanować nad panującym chaosem. W tym czasie Andrzej...Andrzej ogląda swój telefon którym sekundę przed wypadkiem
chciał coś interesującego sfotografować idąc środkiem ulicy. Nie możemy uwierzyć w to co widzimy. Andrzej przybija
piątkę sprawcy wypadku. Klepie policjanta po ramieniu, wdrapuje się z powrotem na maskę samochodu i prosi o zrobienie
sobie zdjęcia. Jego zachowanie szybko rozładowuje nerwową atmosferę i wszyscy wkoło zaczynają się uśmiechać. Sprawca
wypadku uniknął mandatu a przede wszystkim samosądu z rąk rozsierdzonego tłumu.
Po chwili życie ulicy wraca do stanu sprzed wypadku. Ulicę zalewa sznur samochodów, gapie wracają do swoich zajęć.
Ja reguluję należność za ogrzaną już butelkę napoju. Obecny przy całej sytuacji żebrak mówi do mnie wskazując na
Andrzeja: "Niech idzie pomodli się do świątyni. Dostał drugie życie!"
DZIEŃ 20. (15.11.2014) WSZYSTKO DOBRE - SZKODA, ŻE SIĘ KOŃCZY.
W nocy odprowadzam do taksówki Tomka i Jacka. Wracają do Katowic. Kilka godzin później spotykam się z Jolą i
Andrzejem w hotelowym lobby i też żegnamy się z kolorytem tego szalonego, ale wyjątkowo uwielbianego przeze mnie
kraju.
Copyright © EKSPEDYCJA MOTOCYKLOWA