Dzień 1. [26 stycznia 2013r.]
Długa, prawie 30 godzinna podróż, mija nam stosunkowo szybko. Po długim locie (Kraków-Munich-Bombaj-Goa) docieramy na miejsce.
Jeszcze w Bombaju, gubimy Jacka, który wyszedł zapalić papierosa, wychodząc ze strefy do której nie mógł już wrócić. Lotnisko krajowe oddalone jest od lotniska międzynarodowego o ok. 7 km. My mamy zapewniony transfer autobusem, a Jacek musi poradzić sobie na własną rękę. Odnajdujemy się dopiero po 1,5h., na krajowym lotnisku gdzie Jacek dojeżdża do nas taksówką, płacąc za kurs chyba równowartość połowy średniej hinduskiej krajowej miesięcznej pensji. Całą hinduską średnią krajową wydajemy natomiast na nadbagaż, który powstał przez zakupy w strefie wolnocłowej, zrobione jeszcze w Monachium.
Na lotnisku na Goa jesteśmy o 7 rano, gdzie czeka na nas nasz kierowca. Po 40 minutach jazdy dojeżdżamy do miejscowości Anjuna, która jest naszą bazą startową. Spędzimy tu dwa pierwsze i dwa ostatnie dni naszej podróży.
Po krótkiej drzemce jemy śniadanie i jedziemy jeepem na plażę. Lunch jemy w knajpie na plaży. Robimy sobie małą ucztę kulinarną. Z tacy, ze świeżo wyłowionymi owocami morza, wybieramy krewetki, kalmary i małego rekina. Całość po ugrillowaniu smakuje wyśmienicie.
Po obfitym lunchu Jola z Andrzejem idą na spacer, a pozostała część ekipy wygrzewa się na plaży. Tomek z Wojtkiem nie mogą się opędzić od lokalnych dziewczyn, sprzedających na plaży tanią biżuterię. Próbują namówić nas na pedikiur, a Tomkowi chcą wydepilować nitką brodawki. Wykonują nawet drobny pokaz usuwania owłosienia na jego plecach, ale szybko odpuszczają, spłoszone wydanym przez niego w bólu okrzykiem. Wojtek okazuje się najmniej odporny na chwyty handlowe sprzedawczyń i opuszcza plażę z kilkoma bransoletkami na rękach i naszyjnikiem.
Mamy szczęście, bo jest sobota, a w każdą sobotę na Goa odbywa się nocny market. Jest to olbrzymia impreza w której udział biorą zarówno turyści jak i mieszkający tutaj na stałe zagraniczni hipisi. Impreza zaczyna się wieczorem i trwa do późnych godzin nocnych. Bazarowy asortyment to głównie rękodzieła okolicznych mieszkańców. Zakupy są jednak tylko tłem całej imprezy. Dominują koncerty, kulinarne przysmaki i wyszukane drinki, tworząc jedyny w swoim rodzaju festyn. Jedziemy tam jeepem i tam spędzamy wieczór.
Dzień 2. [27 stycznia 2013r.]
Po śniadaniu witamy się z naszymi motocyklami i w ramach rozgrzewki ruszamy na krótką (ok. 80km) przejażdżkę na północ
stanu Goa. Na pierwszej stacji nie ma paliwa i musimy jechać do innego miasta, żeby zatankować motocykle. Jola zostaje
naszym "Petro-menedżerem". Zbiera pieniądze i rozlicza transakcje co znacznie usprawnia tankowanie naszego konwoju.
Na plaży jemy wyśmienity lunch, kąpiemy się w morzu, jeden z Tomków idzie na masaż, a drugi do fryzjera.
Wieczorem rozgrywam z Tomkiem w basenie mecz koszykówki wodnej, a po wspólnej kolacji szykujemy się do kilkunastu
dniowej podróży po południu Indii w którą mamy wyruszyć następnego dnia.
W nocy dopada mnie mocny kaszel. Kaszląc chyba obudziłem koguta, który pianiem budzi inne okoliczne zwierzęta i
po kolei słyszę jak budzi się cały okoliczny zwierzyniec: krowy, woły, psy, papugi i inne ptaki.
Koncert trwa już do rana.
Dzień 3. [28 stycznia 2013r.]
Przed nami lekki dzień. W siodłach naszych Enfieldów przejedziemy ok. 100km. Po śniadaniu i krótkim omówieniu trasy
ruszamy na południe.
Po drodze przeprawiamy się przez rzekę małym promem i dojeżdżamy do starego fortu Cabo De Rama Fort, wybudowanego w XVIII wieku
jeszcze przed przyjazdem Portugalczyków do Indii.
Przy forcie rosną drzewa mango i drzewa z orzechami nerkowca, które najbardziej mnie
zainteresowały. Na dużym drzewie rosną czerwono żółte kwiaty przypominające małe cytryny a do nich niczym huba
przyrasta mała skorupa w której jest orzech. Olej znajdujący się w skorupie ma właściwości silnie drażniące dla skóry,
o czym poinformował mnie nasz mechanik, jak już zdążyłem rozłupać nożem środek i oblać nim dłonie.
Dojeżdżamy do miejscowości Agonda. Malowniczy pensjonat na plaży prowadzi Niemka, która 8 lat temu porzuciła pracę
w korporacji i od tamtego czasu z pasją zarządza kilkunastoma bambusowymi chatkami i małą knajpką. W knajpce, w
pięknej, rajskiej wręcz scenerii, leżą wielkie materace i poduszki na których można wygodnie się usadowić. Pomiędzy
palmami porozwieszane są hamaki. W łazience biega po ścianie mały gekon a przez całą noc słychać szum fal.
Na kolację jemy wielką rybę (Nie znam jej polskiej nazwy, ale po angielsku brzmi jak "Red Snapper") przyrządzoną w
piecu tandoori. Wieczór kończymy dosyć późno, popijając hinduski rum "Old Monk".
Dzień 4. [29 stycznia 2013r.]
Dzisiaj planujemy przejechać dystans 220km. Ledwo udaje mi się dobudzić Wojtka i Tomka, którzy dosyć późno zakończyli
poprzedni wieczór. Żal nam wyjeżdżać z Agondy i wszyscy jednogłośnie stwierdzamy, że to magiczne miejsce.
Tomek nie najlepiej się czuje i przez pierwsze kilometry, jego motocyklem jedzie nasz mechanik Shaker, a on sam
odpoczywa jadąc w pickupie z drugim mechanikiem Rum'em. Szybko jednak stwierdza, że bezpieczniej się czuje jadąc
motocyklem, niż samochodem, który co chwile musi unikać zderzenia z nadjeżdżającymi z naprzeciwka ciężarówkami.
Jedziemy na południe, wzdłuż wybrzeża. Droga jest dosyć dobra, lecz wymaga dużej koncentracji ze względu na duży
ruch oraz zwierzęta na drodze. Święte krowy leniwie przechadzają się po asfalcie, bądź stoją leniwie na środku drogi,
nawet na lokalnych autostradach. Przed koła jadącego przede mną samochodu, wybiega z krzaków duża małpa. Kierowca
gwałtownie hamuje zmuszając mnie do wykonania gwałtownego uniku. Kilka kilometrów dalej Hindus na skuterze, bez
uprzedzenia, wykonał manewr skrętu prawo w momencie gdy Andrzej z Jolą go wyprzedzali. Taki typowy "lewoskręt",
tylko w prawo, bo w ruchu lewostronnym. Andrzej wykazał się dużym refleksem i blokując tylne koło ominął na
centymetry hinduskiego pirata drogowego, który nieświadomy jaka głupotę odwalił, pojechał dalej. Jechałem tuż
za nimi i w ich lusterku widziałem uśmiechającą się twarz Andrzeja, którego ta sytuacja nawet rozbawiła.
Po południu, przekraczamy granicę stanu Karnataka, wcześniej tankując do pełna nasze motocykle i robiąc zapasy
rumu,
który będzie trudny do dostania przez najbliższe dni, w rejonach, przez które będziemy podróżowali.
Po drodze zatrzymujemy się na lunch przy gigantycznym posągu Shivy. W restauracji duży szyld przypomina o dobrych
manierach: "NIE MYĆ RĄK W TALERZU".
Zwiedzamy świątynie Shivy. Duży posąg Shivy i stojąca przy wybrzeżu świątynia mienią się w mocnym słońcu.
Szyldy z napisem "ZDJĄĆ BUTY", "NIE PALIĆ i NIE PLUĆ" informują nas, że jesteśmy w miejscu uznawanym za święte.
Dojeżdżamy do "Zatoki Żółwi". Pływamy w morzu, relaksujemy się pod palmami kokosowymi.
Na plaży nie ma wcale ludzi,
gdzieś w oddali rybacy wyciągają na ląd duży kuter rybacki. Jesteśmy sami, nie licząc gamoniowatej obsługi pensjonatu.
Śpimy w małych domkach przy pięknej piaszczystej plaży. Kolacja nie należy do udanych, kelnerzy mylą
zamówienia i przynoszą je w przedziwnej kolejności w dużych odstępach czasowych. Masowa turystyka nie skaziła
jeszcze tego miejsca więc nie dziwi mnie jakość obsługi. Nawet słodko to wygląda, gdy zamawia się butelkę wody, a
kelner niesie ją w jednym ręku, a pustą tacę niesie pod pachą, bo został przeszkolony, że taca to nierozłączny
atrybut kelnera i z kuchni nie przystoi mu bez niej wyjść.
Obudziłem się w nocy i usiadłem przed domkiem patrząc jak księżyc oświetla plażę i rozbijające się o piasek fale.
Mało co nie umarłem ze strachu jak od tyłu skradł się do mnie ochroniarz prowadząc na smyczy...labradora.
Chyba dobierając rasę psa do zawodu jaki wykonuje kierował się wyłącznie rozmiarem zwierzęcia a nie
jego predyspozycjami obronnymi, ale nie zdążyłem mu tego wyjaśnić, bo powiedział tylko "Goodnight Sir" i zniknął
między palmami.
Dzień 5. [30 stycznia 2013r.]
Żal nam opuszczać wybrzeże. Mamy przed sobą 9 dni jazdy wgłębi lądu zanim znów ujrzymy morze Arabskie. Wyruszamy z samego rana. Na drodze panuje duży ruch. Głownie ciężarówki i autobusy. Przekraczamy dużą ilość mostów. Z jednego z nich obserwujemy ręczne wydobycie piasku z dna rzeki. Wygląda to na wyjątkowo ciężką robotę. Kilka osób nurkuje z wiadrami, wynurzając się po kilkunastu sekundach z wiadrem załadowanym piachem, aby opróżnić je do łodzi. W ten sposób pozyskują piach, z którego uzyskują zaprawę, swego rodzaju cement do budowy domów. Piasek z plaż, nie ma wystarczających właściwości wiążących i nie nadaje się jako składnik zaprawy.
Kolejną ciężką robotę, obserwujemy w kamieniołomie przy którym się zatrzymujemy w ramach przerwy w jeździe. Wydobywają tam granit. Po wysadzeniu części skał dynamitem, pracownicy obłupują młotkami ukruszone skały. W wielkim upale, bez kawałka cienia pracują zarówno mężczyźni, jak i kobiety.
Po drodze mijamy wypadek ciężarówki i małej Taty. Przy wywróconej ciężarówce lata mnóstwo gapiów i policjant, który usiłuje coś ustalić.
Jedziemy w gęstym kurzu, unoszącym się z drogi. Na posmarowanej kremem do opalania twarzy, osadza mi się gruba warstwa czerwonego pyłu z drogi. Miesza się to z czarnym, przepalonym olejem wyprzedanych ciężarówek. Patrząc na swoją twarz w lusterku, nie jestem w stanie ustalić, co jest kurzem, co smarem, co opalenizną, a co zarostem.
Pomimo okrywającego nas kurzu, humory nam dopisują. Jemy smaczny lunch w obskurnym miejscu przy drodze. Wychodząc z knajpy zaglądam do kuchni. Z pewnością nie mają tu takiej instytucji jak Sanepid. Zatrzymujemy się jeszcze przy małym straganie, gdzie kupujemy arbuza i wielkiego, pękatego ogórka, wyglądającego jak melon.
Śpimy w malowniczo położonym, nieopodal plantacji kawy, hoteliku, z przepięknym widokiem na bujną roślinność.
Dzień 6. [31 stycznia 2013r.]
O 5:30 rano budzi nas przeraźliwy warkot potężnego agregatu, którym zasilany jest cały hotel. To dobry znak, bo
świadczy on o tym, że personel hotelowy nie zaspał i zjemy śniadanie o ustalonej godzinie (7:30). Zaczynamy wcześnie,
bo mamy przed sobą cały dzień jazdy.
Przy śniadaniu składamy Wojtkowi urodzinowe życzenia i ruszamy tankując, na pierwszej napotkanej stacji. Jesteśmy
na wysokości ok. 1100m n.p.m. jednak jest dosyć rześko i po raz pierwszy wszyscy zakładamy motocyklowe kurtki.
Droga jest wyjątkowo malownicza. Jedziemy przez dżungle. Mijamy plantacje kawy, pieprzu i herbat. Wszystko rośnie w
niebywale pięknej, zielonej scenerii. Przy kilku się zatrzymujemy. Robimy zdjęcia i zrywamy owoce, lekceważąc
ostrzeżenia naszego mechanika przed wężami, które podobno wyjątkowo upodobały sobie zarośla na plantacji kawy.
Robimy kilka przystanków. Shaker zrywa dla nas z drzewa kilka słodkich mandarynek. Mijamy dużo wiosek i średniej
wielkości miasteczek. Kilkakrotnie gubimy się w korku i na skrzyżowaniach.
Przy jednej plantacji napotykamy pracujące kobiety. Robiąc sobie z nimi zdjęcia, jesteśmy dla nich chyba większą atrakcję niż one dla nas. Andrzej potyka się i traci równowagę co wywołuje u nich salwę śmiechu.
Obok drogi rośnie bardzo ciekawa roślina - mimoza. Roślina jest tak czuła na dotyk, że po dotknięciu jej liści, szybko zwija je do wewnątrz. Bawię się nią chwilę i ruszamy dalej.
Wjeżdżamy do rezerwatu, w którym na wolności żyje cała masa egzotycznych zwierząt. Nam udaje się natrafić na słonia, jelenia, dzikie świnie, pawie i kilka małp. Przez środek rezerwatu przebiega dobra asfaltowa droga, a na drzewach wiszą infantylne obrazki informujące o zakazie karmienia i drażnienia zwierząt. Niestety nie udaje nam się spotkać tygrysów i lampartów, które też tu występują.
Śpimy przy samym rezerwacie i wieczorem pod sam mój domek podchodzą stada dzikich jeleni.
Dzisiaj przejechaliśmy 250km, zajęło nam to jednak cały dzień i wyjątkowo zmęczyło. Przez 20 minut zmywam pod prysznicem z siebie warstwę kurzu, który zgromadził mi się na ciele. Stałbym pod prysznicem pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie wizyta wielkiego karaczana, który postanowił dołączyć do mojej kąpieli.
W nocy słyszę szwędanie się jakiegoś zwierzęcia na mojej werandzie, ale jestem już zbyt zmęczony, żeby sprawdzać jakie to zwierze.
Dzień 7. [1 lutego 2013r.]
Dzisiaj mamy lekki dzień. Jedziemy słynną w okolicy drogą "36 spinek do włosów". Etymologia tej nazwy wywodzi się od
36 ostrych zakrętów przypominających łuk spinki do włosów. Droga wije się w górę, do najwyżej położonego miasta w
Indiach południowych - Ooty, (wg GPS: 2616m n.p.m.). Na każdym zakręcie trupie czachy, namalowane na znakach,
przestrzegają kierowców przed brawurową jazdą. Na szczyt wjeżdża się nam wyśmienicie. Temperatura delikatnie spada,
z każdym przejechanym kilometrem, wraz ze wzrostem wysokości. Owiewa nas delikatnie chłodny wiatr. Na szczycie jest
ok. 25 stopni. Jest też mały taras widokowy. Podjeżdżają Hindusi małymi autokarami. Koniecznie chcą zrobić sobie z
nami zdjęcia.
Jeden z lokalnych autokarów oznakowany jest logiem agencji turystycznej "JESUS TRAVEL". Poobklejany
jest napisami: "JESUS SAVES" i "LORD IS MY SHEPHERD". Wysiadają z niego dzieciaki i pierwsze co robią po wyjściu to
pytają nas o papierosy.
Zjeżdżamy niżej do miasteczka i zwiedzamy wielki market.
Stoiska z pachnącymi, świeżymi warzywami i owocami, ostro
kontrastują ze śmierdzącymi rybami i kurami, przechowywanymi w małych, ciasnych klatkach. Nad klatkami wiszą
ukatrupione i rozprute korpusy kur, sadystycznie informując biedne, żywe ptaki o ich niedalekiej przyszłości.
Kupujemy z Jolą i Andrzejem po dużej kiści małych bananów granaty, które zaraz zjadamy na murku pod bazarem,
dzieląc się z kilkoma żebrakami.
Wracając do naszych domków przy rezerwacie, mijamy stada osłów i jeleni przecinających skokami drogę przed
samymi motocyklami.
Dzień 8. [2 lutego 2013r.]
Jadąc przez rezerwat zatrzymuję się kilkukrotnie. Lekceważę znaki z zakazem postoju, ostrzegające przez tygrysami i
słoniami. Szczególnie te drugie bywają wyjątkowo niebezpieczne i zabiły w rezerwacie więcej osób niż tygrysy.
W momencie, gdy znalazłem sobie malownicze miejsce na nagranie kilku scen, podjechali strażnicy parku i bardzo stanowczym i poważnym jak na Hindusów tonem, kazali mi wsiąść na motocykl, odjechać i się nie zatrzymywać.
Na jednym z bezpiecznych parkingów byliśmy świadkami jak obsługa parku opatrywała rany małego słonia, który został
zaatakowany przez tygrysa. Słonik przywiązany był linami do drzewa, a weterynarz siedząc na drugim, dużym słoniu,
dezynfekował mu rany na grzbiecie. Słonik ryczał z bólu, a duży słoń go uspokajał. Bardzo ciekawy, chociaż przykry widok.
Podczas tego samego postoju, wyciągam paczkę z sezamkami a wokół mnie zlatuje się stado małp, które chcą odebrać mi przekąskę. Jedna nawet zachowuje się dosyć agresywnie i coś do mnie gada, szczerząc przy tym małe zęby.
Droga jest w miarę równa, ruch miejscami delikatnie się nasila. Po drodzę mijamy stada pelikanów.
Późnym popołudniem dojeżdżamy do Mysore. Za namową Tomka, po raz pierwszy w życiu jem owoc "Jack Fruit'a"
(kilka dni później, dzięki internetowi, dowiem się, że jego polska nazwa to "chlebowiec różnolistny"). Wygląda jak durian, jednak nie śmierdzi i jest dużo większy. Jest to największy owoc na świecie, a jego owoce mogą mieć prawie metr szerokości. Co ciekawe, owoce te rosną na drzewach, a właściwie to na jego pniach. W dużym owocu znajduje się mnóstwo mniejszych owoców, wielkości moreli. Każdy mniejszy owoc posiada jedną dużą pestkę. Mięsiste, słodkie owoce są wyśmienitą przekąską w ciągu upalnego dnia. Uwielbiający słodycze Tomek, stał się ich wielkim fanem.
Podczas spaceru po Mysore wchodzimy do jednego z barów. Z okazji swoich urodzin, Tomek zamawia dla wszystkich
kolejkę rumu. Bar jest wyjątkowo obskurny. Jest to chyba największa speluna w całym mieście. Barman odgrodzony jest
od reszty sali metalową siatką. Przy stołach siedzą lekko wstawieni hindusi, a o frontowe drzwi opiera się znudzony
swoją robotą ochroniarz. Na ziemi leży masę śmieci, których nikt nie sprząta, a przed wejściem krzątają się dwaj,
szeroko uśmiechający się, przebrani w babskie ciuszki eunuchy.
Chłopcy stwierdzają jednogłośnie, że to musi być kultowy bar tego miasta i zamawiają jeszcze kilka kolejek.
Do kolacji gra i śpiewa duet dwóch hindusów. Wojtek z Jackiem, przejmują mikrofon i odśpiewują dla Tomka "sto lat".
Po kolacji gubimy Wojtka w hotelu. Szukamy go wszędzie. Przeszukujemy cały hotel, okoliczne parki i bary z
"kultowym włącznie", Wojtek odnajduje się po trzech godzinach. Okazuje się, że zrobił sobie kulinarną wycieczkę i integrował się z taksówkarską społecznością Mysore.
Dzień 9. [3 lutego 2013r.]
Dzisiaj nie wsiadaliśmy na Enfieldy. Zostawiliśmy motocykle w hotelowym garażu i zamówiliśmy 5 motorikszy (3 kołowych
"tuk-tuków"), którymi jeździliśmy po Mysore przez pół dnia. Najpierw zwiedzaliśmy pałac maharadży.
Pałac miał swoje leprze i gorsze lata, podczas których przechodził przez cykl zniszczeń z pożarem włącznie.
Finalnie został odbudowany przy pomocy pieniędzy otrzymanych przez układ polegający na wymianie udziałów złota na
energie z anglikami buszującymi w Indiach przed uzyskaniem przez Hindusów pełnej niepodległości. Widziałem już w
swoim życiu dużo pałaców, ale ten wywarł na mnie kolosalne wrażenie. Już na samym wejściu kazali nam złożyć w
przechowalni aparaty, kamery i buty. W życiu nie widziałem takiej ilości złota zebranej w jednym miejscu. Wnętrza
ociekają złotem, eksponaty lśnią od drogocennego kruszcu. Stoję jak wryty patrząc na złotą lektykę, przeznaczoną do
wożenia maharadży na słoniu, do której produkcji użyto 80kg czystego złota. Olbrzymie przestrzenie, ciekawe malowidła,
głowy słoni, masa marmuru. Jednym słowem, a właściwie dwoma-gigantyczny przepych. Malowidła przedstawiają widoki z
okien pałacu. Tysiące twarzy namalowanych na ścianach, to autentyczne twarze mieszkańców Mysore. Podobno do tej
pory przychodzący tu Hindusi, rozpoznają na obrazach swoich przodków, którzy statystowali malarzom przy tworzeniu
gigantycznych malowideł. Maharadża mieszka w pałacu do dziś, ma 57 lat, niestety nie wyszedł się z nami przywitać.
Pod pałacem pijemy sok wyciśnięty z trzciny cukrowej. Proces wyciskania nie jest może zbyt higieniczny,
jednak sok z dodatkiem limonki smakuje ciekawie i warto zaryzykować rozstrojem żołądka tę degustację.
Z pałacu jedziemy na wzgórze Chamundi do świątyni Śiwy. Historia wzgórza jest dosyć długa, ale reasumując wywody
naszego przewodnika, było tam 1000 schodów prowadzących na szczyt, diabeł, który utrudniający po nich wejście i
bohater, który go załatwił. Nasz lokalny przewodnik to sympatyczny gość, nazywa mnie cały czas zapaśnikiem,
chyba ze względu na mój wzrost.
W przerwie zamieniamy się naszymi kierowcami i siadamy za kierownicami naszych riksz. Jest to mój debiut w prowadzeniu
tego typu pojazdu, ale idzie mi całkiem nieźle. Jeżdżę w miarę ostrożnie i powoli. Tomek z kolei, wyciska z
kilkunastokonnej rikszy ile się da i pruje na pełnym gazie, wprowadzając w małe przerażenie właściciela pojazdu.
Jedna z rikszy ma założoną instalacje gazową. Jest to zwykły zbiornik z gazem, który podłączony został bezpośrednio
do gaźnika bez żadnych przeróbek (jak zapewnia właściciel). Przypominam, że riksza ma silnik dwusuwowy. Przez pół dnia
zastanawiam się jak to może działać i postawię piwo osobie, która mi to wyjaśni.
Na jednym postoju udaje mi się nagrać ciekawa scenę z udziałem małp. Na zaparkowanym przy drodze traktorze, siedzi
małpa i dobiera się do wlewu chłodnicy, a druga podbiega ze zorganizowaną wcześniej gumowa rurką, aby wypić z niej wodę.
Wieczorem jedziemy z Jolą i Andrzejem przejechać się bryczką po mieście. Proszę woźnicę, aby dał mi przejąć lejce i
steruję zaprzęgiem ulicami zatłoczonego Mysore. Mijający nas kierowcy samochodów i autobusów, z dużym zaciekawieniem
przyglądają się początkującemu, białemu woźnicy, serdecznie do nas machając. Nawet udaje mi się rozpędzić konia do
większych prędkości. Może nie jest to cwał, ale nawet lekki kłus po centrum miasta podniósł u mnie poziom adrenaliny.
Oddaje prowadzenie przy dużym rondzie, bo nasze ubezpieczenie takich atrakcji raczej nie obejmuje.
Następnie idziemy zobaczyć iluminacje pałacu maharadży, który zwiedzaliśmy rano. Iluminacja to 100tyś żarówek 15
watowych, powieszonych na wszystkich kondygnacjach pałacu. Nie wiem ile kosztuje tutaj jedna kilowatogodzina, ale
1,5 mln Wat świecących przez pół godziny (tyle trwa codziennie podświetlanie pałacu), z pewnością uderza po kieszeni
nawet nieprzyzwoicie zamożnego maharadżę.
Wracając do hotelu, na naszych oczach, na rondzie, zderza się Hindus na skuterze z drugim jadącym pod prąd. Jedzie na
bosaka i ściera sobie kostkę i nogę. Tłucze też kilka flaszek piwa, które wiezie ze sobą. Przez moment dochodzi
do malej kłótni między sprawca a poszkodowanym, po czym winowajca oddala się już zgodnie z przepisami.
Dzień 10. [4 lutego 2013r.]
Z hotelu pilotuje nas pracownik agencji z której wczoraj wzięliśmy przewodnika. Jedzie małym motorowerem i odprowadza
nas do granic Mysore. Dzisiejszy odcinek drogi jest dosyć monotonny. Jedziemy dwupasmową drogą szybkiego ruchu.
Dojeżdżamy do przejazdu kolejowego z opuszczonym szlabanem. Zniecierpliwieni Hindusi nie maja zamiaru czekać, aż
przejedzie pociąg. Jeden kładzie swój motorower na ziemi i przeciąga go pod szlabanem.
Zwiedzamy przepiękną świątynie w miejscowości, której nazwy nikt nie zapamiętał, lecz było to w okolicy Hassan.
Cała świątynia obłożona jest małymi rzeźbami, z daleka wyglądając jak piramida z błota. Rzeźby przedstawiają głownie
sceny batalistyczne, wojsko i zwierzęta. Jest też kilka akcentów z Kamasutry, ale jest ich naprawdę niewiele i gdyby
pan pobierający opłatę za pilnowanie butów nie wskazał mi kilku scenek seksu oralnego, to bym tego nie znalazł.
Pod świątynia pijemy napój z trzciny cukrowej, w którym zasmakowaliśmy dnia poprzedniego i jemy Jack fruit'y.
Nocujemy w pustym hoteliku, bajecznie udekorowany, meblami w stylu kolonialnym.
Dzień 11. [5 lutego 2013r.]
Nie zdążyliśmy wyjechać z Belure, a pęka mi linka od sprzęgła. Dzień wcześniej regulowałem jej naciągnięcie i
mogłem zbyt mocno ją naprężyć, co w konsekwencji doprowadziło do wcześniejszego jej przetarcia. Wymiana zajmuje
jednak moment i ruszamy dalej. Nie cieszymy się jazdą zbyt długo, bo Werner najeżdża na gwóźdź i przebija tylną oponę.
W samochodzie wieziemy zapasowe całe koło, więc wymiana zajmuje dosłownie chwilę.
Pech nas nie opuszcza i dochodzi do najbardziej dramatycznej sytuacji podczas całej dotychczasowej podróży. Tomek
wyprzedza ciężarówkę. W momencie jak się z nią zrównuje, ciężarówka zaczyna zjeżdżać na jego motocykl, spychając
go z drogi z wąskim poboczem, na którym leży pies. Całość dzieje się przy prędkości ok. 80km/h. Tomek ma 3 możliwości:
zginąć pod kołami ciężarowej Taty, rozbić się w rowie, lub wcisnąć się w szczelinę pomiędzy rowem i ciężarówką
wjeżdżając na psa. Analizowaliśmy później tę sytuację z mechanikiem, który jechał za Tomkiem i powiedział mi, że
Tomek podjął najbardziej słuszną decyzję, którą było rozjechanie psa. Rozjechał go niestety na śmierć.
Jest to najbardziej ruchliwy i niebezpieczny odcinek drogi, którym dotychczas jechaliśmy. Kilka kilometrów dalej
Werner wpada na chłopa, który przechodzi przez środek drogi w najmniej oczekiwanym momencie. Nieszczęście nikomu
nic się stało. Chłop wstał, otrzepał się z kurzu i oddalił się z wielkim przerażeniem wymalowanym na twarzy.
Kolejny postój i tym razem Tomek ma przebitą dętkę. Tym razem wymiana trwa trochę dłużej, bo zapas w postaci koła
został wykorzystany na motocykl Wernera i trzeba zmieniać dętkę.
Po ciężkim dniu, i przejechaniu 350km, dojeżdżamy do Hubli, gdzie śpimy w wygodnym hotelu z pięknym widokiem na
zalew i palmy.
Przez pół nocy hałasuje brzęczący klimatyzator w moim pokoju, mimo, że jest wyłączony. Dopiero o 3 nad ranem wpadam
na pomysł, żeby wyłączyć główny bezpiecznik w pokoju. Pomaga na kilka godzin.
Dzień 12. [6 lutego 2013r.]
Nad ranem budzą mnie krzątający się pod hotelem mieszkańcy miasta. Z mojego balkonu mam piękny widok na zalew i
wielkie pole po którym kręcą się postacie z butelkami wody. Przychodzą na pole w celu wykonania porannej czynności
fizjologicznej, którą jest postawienie klocka. Woda służy im do obmycia ręki po podcieraniu. Zasłaniam okna drewnianą,
przesuwną okiennicą. Nie chcę naruszać ich i tak mocno ograniczonej prywatności, ale przede wszystkim, jest to ostatnia
rzecz jaką chcę oglądać przed śniadaniem.
Przez pierwsze kilometry jedziemy po ruchliwej drodze ekspresowej, następnie wjeżdżamy do puszczy i droga robi się
przyjemniejsza. Przy drodze bawią się małe małpy, a dookoła latają kolorowe ptaki i motyle wielkości dłoni.
Zostawiamy motocykle, w małym pensjonacie, nad rzeką, w dżungli i jedziemy jeepem na rafting rzeką Kali. Na wstępie
przechodzimy wyjątkowo profesjonalne szkolenie. Uczymy się jak się zachować w przypadku jak ktoś wyleci za burtę i
innych sytuacji awaryjnych. Zaczyna się dosyć łagodnie. Na początku, nawet wskakujemy do rzeki i pływamy dookoła
pontonu. Nie pływamy zbyt długo, bo w rzece podobno są też krokodyle, a my nie chcemy ich drażnić. Pierwszy raz w
życiu pływałem w kasku motocyklowym, a wszystko po to, żeby nakręcić ciekawe ujęcia kamerą do niego przymocowaną.
Pierwszy raz pływałem też w rzece, z krokodylami. Nurt nie jest zbyt silny, ale w niektórych miejscach występują
małe wodospady i kilka skał, którym udało się nas trochę sponiewierać i zmoczyć. Na jednym mocniejszym wodospadzie,
przechyla ponton, zalewa nas woda, a Wojtek wypada na zewnątrz. W ostatniej chwili łapiemy go z Tomkiem za znikające
za burtą nogi i wciągamy do środka. Jola lata bezwładnie po pontonie, mocno się przy tym ciesząc. Andrzej walczy z
drugą kamerą przymocowaną do klatki piersiowej. Przepływamy dystans 9km, ale powrót jeepem trwa ponad godzinę.
Wracamy do naszych chatek i spędzamy miły wieczór przy płonących ogniskach.
Dzień 13. [7 lutego 2013.]
Jedziemy nad wodospad Dudhsagar, na płynącą wzdłuż granicy stanów Karnataka i Goa, rzece Mandovi. Jest to piąty co do
wysokości wodospad w Indiach (310m.). Droga prowadzi przez gęstą, zieloną dżunglę. Asfaltu nie ma, ale jedzie się
dosyć dobrze. Jest jedno dosyć ostre kamieniste zbocze, przy zjeździe z którego pomagamy sobie wzajemnie, asekurując
motocykle. Nie ma możliwości podjazdu pod sam wodospad, dlatego parkujemy motocykle i dalej idziemy pieszo ok. 5km.
Znad wodospadu rozciąga się malowniczy widok na rzekę i most kolejowy. W kontemplacji widoków przeszkadza mi gorączka,
która pojawiła się chyba po raftingu z dnia poprzedniego.
Ucinam sobie krótką drzemkę w cieniu niewielkiego krzaka,
podczas gdy pozostała część naszej grupy robi zdjęcia i kąpie się w rzece.
Pod wieczór wracamy do naszej bazy w Anjuna i jemy obfitą kolację.
Dzień 14. [8 lutego 2013r.]
Jedziemy na bazar do miasta Mapusa. Wszyscy sugerują nam, abyśmy nie jechali tam motocyklami, lecz wzięli taksówki.
Jest to dzień targowy i mają być duże korki oraz problemy z zaparkowaniem tylu motocykli. Wybraliśmy oczywiście
motocykle, co chyba nie było złym pomysłem. Wcisnęliśmy się na płatny parking, prawie przy bazarze. Zakupy w tym
miejscu to dobra lekcja asertywności, negocjacji i psychomanipulacji. Mieliśmy z Jolą i Andrzejem dobry ubaw robiąc
wspólnie zakupy.
Po bazarze pojechaliśmy na plażę, delektować się ostatnimi momentami pięknej pogody, przed powrotem do Polski.
Dzień 15. [9 lutego 2013r.]
Basen, ostatnia przejażdżka Enfieldem i powrót do Polski. Na lotnisku w Bombaju wydaje nam się, że znowu zgubiliśmy
Wojtka. Biegamy w kółko po całym lotnisku. Okazało się jednak, że drzemał przy naszym "gejcie" grzecznie na nas czekając.
Copyright © EKSPEDYCJA MOTOCYKLOWA