Motocyklem po Indiach


EKSPEDYCJA MOTOCYKLOWA 4-21 czerwca 2009

EKSPEDYCJA MOTOCYKLOWA

Dzień 1 (4 czerwca 2009)

Spotykamy się o 5 rano na Okęciu. Wszyscy oprócz Mariusza, który leci z Krakowa - spotykamy go dopiero na lotnisku w Delhi. Pojawia się pierwszy żart z miniaturowego, turystycznego ręcznika Jacka. Żart ten będzie powracał przez kolejnych kilka dni. Lot mija dosyć szybko. Wypełniamy deklaracje celne oraz deklarujemy, że nie wwozimy świńskiej grypy na teren Indii. Na lotnisku czeka na nas Tiziana, nasza motocyklowa przewodniczka z Holandii oraz 40 stopniowy upał. Czekając na Mariusza przez około 1,5 godziny powoli się wszyscy poznajemy popijając słodki napój o smaku Mango (Maaza). Dolatuje do nas Mariusz i poznajemy kierowcę busa o imieniu "Baba Lu". Około godziny 1 w nocy ruszamy w stronę miejscowości Nagar. W autobusie wypijamy pierwsze lokalne piwo "Kingfisher". Michał rzuca tekst, że "smakuje jak z Lidl'a". Trasa, którą mamy pokonać przez noc liczy około 650km. Informacje na temat czasu pokonania tego odcinka są przeróżne. Zakładałem, że podróż autobusem zajmie nam 8-10 godzin. Niestety dowiadujemy się, że podróż wydłuży się do około 12 godzin. Michał częstuje wszystkich kabanosami przywiezionymi z Polski. Baba Lu, czujnie przygląda się kiełbasce pytając się czy to z kurczaka. Gdy w odpowiedzi uzyskuje informację, że to wołowina, mówi, "że nie będzie jadł swojej świętej krowy". W rezultacie podróż zajmuje nam ponad 20 godzin. Na drodze jest kilka porządnych korków, w tym jeden kilkugodzinny spowodowany wypadkiem cysterny.


Tekst alternatywny [Wypadek cysterny sparaliżował drogę na kilka godzin.]


Dzień 2 (5 czerwca 2009)

Cały dzień spędzamy w autobusie. Nad ranem prosimy Baba Lu, żeby zatrzymał się na śniadanie. Wybiera obskurną przydrożną knajpę dla lokalnych kierowców z kiblem na dachu (kibel to chyba zbyt piękne słowo do określenia tego co się tam znajdowało). Zamawiamy, najbezpieczniejsze danie z karty: butelkowaną wodę i tosty z owczym serem. Tosty okazują się kanapkami z pieczywa tostowego. Prosimy o poddanie obróbce termicznej w jakimś woku. Nawet są jadalne. W koło latają muchy. Wieczorem dojeżdżamy do Miejscowości Nagar, gdzie mają na nas czekać nasze motocykle. Hotel jest całkiem niezły. Na dachu hotelu jemy przepyszną kolację. Stół ugina się pod ilością dań, które nam serwują.



Dzień 3 ( 6 czerwca 2009)

Jemy ogromne śniadanie. Tiziana omawia z nami plan podróży i zasady poruszania się w tym szalonym ruchu ulicznym. Dowiadujemy się, że panuje tu prawo większego pojazdu i jesteśmy na samym dole piramidy ruchu ulicznego. No może poniżej nas są tylko piesi i rowerzyści. Kolejną ważnym elementem, który pomoże nam przetrwać jest klakson, którego używa się tutaj po kilkadziesiąt razy na minutę, trąbiąc na wszystko co się rusza, lub może się ruszyć. Nasze Royal Enfieldy wyposażone zostały w dwa takowe, więc jesteśmy przygotowani. Idziemy leśną drogą do miejsca, gdzie czekają na nas nasze motocykle. Wszędzie rośnie marihuana, robimy sobie w niej zdjęcia. Krótki wykładzik z obsługi Royal Enfieldów i przejeżdżamy pierwsze kilometry w ramach rozgrzewki. Nie ma dużego ruchu. Ruch lewostronny nie wydaje się trudny do opanowania, chociaż mijając się z jadącym z naprzeciwka Jackiem wykonuję małego wężyka wahając się z której strony się z nim minąć. Przejeżdżamy pierwsze kilometry. Każdemu sprawia to ogromną przyjemność. Iza popłakała się aż ze szczęścia. Świeci słońce, w koło zielone góry a po całej okolicy rozprzestrzenia się zapach rosnącej dookoła marihuany. Jemy przepyszny lunch w restauracji nad rzeką. Podczas lunchu rozpętuje się wielka wichura a z nią burza. Ostatnie kilometry pokonujemy w stronę hotelu w deszczu.Trochę przemakamy, bo część z nas powypinała membrany z kurtek i spodni. Iza jest najlepiej przygotowana i zakłada kombinezon przeciwdeszczowy. Parkujemy motocykle przed hotelem, a nasi mechanicy przykrywają je plandekami. Wraz z Izą i Mariuszem idziemy do świątyni Kryszny znajdującej się na wzgórzu miejscowości Nagar. Po drodze natrafiamy na mały sklepik monopolowy i kupujemy lokalną buteleczkę whiskey o eleganckiej nazwie "Green Label" - elegancka okazuje się być tylko nazwa. Droga do świątyni prowadzi przes wysoki las, w którym natrafiamy na stado małp. Przy świątyni spotykamy Tizianę i jako jedyni turyści zwiedzamy obiekt. W środku dajemy mały datek i w zamian dostajemy ciasteczka w postaci małych kuleczek z błogosławieństwem. Kobieta opiekująca się świątynią pyta się nas z jakiego kraju jesteśmy. Gdy odpowiadamy, że my z "Poland", a Tiziana z "Holand", kobieta reaguje śmiechem mówiąc "good joke, ha, ha."



Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny


Dzień 4 (7 czerwca 2009)

Po śniadaniu wsiadamy na motocykle i jedziemy do Manali. Trasa liczy około 30 km. Zatrzymujemy się w "Banon Resort" najlepszym jak do tej pory hotelu. W restauracji nad rzeką jemy pyszne pstrągi, świeżo co wyłowione z rzeki i bogato przyprawione pikantnymi przyprawami. Zaczepiają nas Hindusi i chcą zrobić sobie zdjęcia z Izą i Tizianą. Po obiedzie idziemy w górę starego Manali do świątyni. Obok świątyni rozciąga się przepiękny widok na kolorowe pola w okolicy Manali. Odpoczywamy na wielkiej skale wypolerowanej przez rzekę. Idziemy do turystycznej knajpy na piwo, gdzie siedzi dużo hipisów i palą trawę. Okazuje się, żę w knajpie tej oprócz jedzenia i picia, można kupić również trawę (1000RPS za 10 gram) jednak się nie decydujemy. Zostawiam wszystkich w knajpie i idę się przejść po starym Manali. Kiedy przechodzę koło sklepu z pamiątkami, zaczepia mnie sprzedawca i proponuje "cream". Pytam się co to jest, a on zaprasza mnie do swojego sklepu. Zasłania za mną szczelnie drzwi kotarą i prosi, żebym się odwrócił i nie patrzył. Z za lady wyciąga haszysz i skuna i zachęca do zakupów. Wykręcam się, mówiąc, że przyjdę jutro około południa, wiedząc, że o tej porze będę już poza miastem. Kolację jemy w tej samej knajpie nad rzeką co obiad. Po kolacji idziemy do hotelowego baru na drinka. Tego wieczoru wymyślamy dla Michała ksywę "Węgorz".


Tekst alternatywny


Dzień 5 (8czerwca 2009r.)

Rano tankujemy motocykle i ruszamy w stronę miejscowości Keylong. Droga jest asfaltowa kręta, miejscami kamienista. Krążą nad nami wielkie sępy. Robi się coraz piękniej. Zatrzymujemy się, a z samochodu obok wybiegają hindusi i chcą z nami zrobić sobie zdjęcia. Najpierw podchodzi do mnie głowa hinduskiej rodziny z grubą córką, przedstawia mi ją i ustawia pomiędzy Izą i Tizianą do zdjęcia. Po chwili przyprowadza żonę, drugą córkę, szwagra z żoną i dziećmi. Nie wiadomo skąd nagle do zdjęcia pozuje kilkanaście osób. Wszyscy szczerzą się i robią sobie zdjęcia komórkami. Zbliżamy się do przełęczy Rothang (wysokość 3975 m. n.p.m.). Wyprzedzamy dużą ilość samochodów. W pewnym momencie robi się mały zator. Lokalni hindusi przyjeżdżają tutaj pojeździć na skuterach śnieżnych, oponach, jakach, koniach, nartach i sankach. Wszystko to na małej powierzchni śniegu. Znajdują się tu wypożyczalnie kaloszy i porozciąganych kombinezonów narciarskich. Korzystają z tego tylko hindusi. Całość wygląda przekomicznie. Zaczynają się śnieżne krajobrazy, lecz droga, którą jedziemy jest sucha. Hindusi dojeżdżają tylko do przełęczy Rothang i wracają, więc więc dalszą drogę mamy pustą. Zatrzymujemy się na smaczny lunch w którym znajduje 4cm zardzewiały gwóźdź. Momentami asfalt się kończy, a po drodze spływa topniejący śnieg tworząc rzeki, po których jedziemy. Z Izą i Tizianą jedziemy z przodu zostawiając resztę grupy w tyle. W międzyczasie Michał zalicza małą wywrotkę i łamie podnóżek. Momentami było bardzo ciepło, momentami dosyć chłodno. Dzisiaj przejechaliśmy 120 km. Dystans, który po drogach Europy (nawet Polski) wydałby się śmieszny, w tych warunkach delikatnie nas męczy. Jak się okaże za kilka dni, kilometr kilometrowi w Himalajach nie jest równy. Noc spędzamy w guesthousie w Keylong na wysokości 3300m n.p.pm. Jest to dobre miejsce na aklimatyzację, przed dalszą wspinaczką. Na kolację po raz pierwszy nikt nie ma ochoty na alkohol, zamiast tego wypijamy kilka dzbanów "indian tea." Jacek i Jurek zamawiają u właściciela restauracji po kopii muzyki, która leci w tle.


Tekst alternatywny
Tekst alternatywny [Hindusi często chcieli się z nami fotografować.]
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny [Ta "restauracja" nie należała do najlepszych.]

Dzień 6 (9 czerwca 2009r.)

Leżę w łóżku pod dwoma kołdrami. Jest dosyć zimno. Zmuszam się, żeby wyciągnąć ręce z pod kołdry i napisać kilka zdań w notesie. O 5 rano obudziły nas skrzeczące ptaki, które nadawały przez trzy godziny. O 9 mamy zjeść śniadanie, a o 10:20 ruszyć w dalszą trasę. Jedziemy w stronę przełęczy Baralacha (4890m n.p.m.). Michał ma mały wypadek. Zza zakrętu wyłania się ciężarówka i Michał, żeby uniknąć kolizji ratuje się się ucieczką na lodową ścianę. Uszkadza podnóżek wraz z ośką mocującą. Kilka minut później dojeżdża do nas samochód serwisowy i mechanicy wymieniają podnóżek, ośkę i tylne koło w motocyklu Michała. W międzyczasie tworzy się wokół nas korek. Nie jest on spowodowany naszym postojem, lecz wojskowymi ciężarówkami, które utknęły kilkaset metrów wyżej próbując się wyminąć. Na półtorej godziny zostaliśmy oddzieleni od siebie wojskowymi samochodami, które usiłowały wyminąć się na krętej wąskiej drodze. Część grupy czekała ze mną kilkadziesiąt metrów od przełęczy, a kilka ciężarówek niżej czekała druga część naszej grupy z serwisowym pickupem. Z góry widziałem Michała opierającego się o pickupa, wyraźnie zmartwionego. Wiem, że w myślach analizował wypadek, który mu się przytrafił. Następne kilometry pokonywał bardzo ostrożnie i widać, że czuł respekt przed pokonywaną trasą. Po godzinie dalszej jazdy zatrzymujemy się w namiotach rozstawionych dla podróżnych. Wypijamy po dwa kubki herbaty i odpoczywamy na materacach w namiocie. Michał kupuje od Tybetańczyków wełniane tęczowe skarpetki i zaczyna odczuwać początki choroby wysokościowej. Robi mu się słabo i dalszą część drogi decyduje się przejechać w pickupie. Ramesh - drugi mechanik - jedzie dalej jego motocyklem. Zaczyna się prawdziwy hardcore. Jedziemy między kilkumetrowymi ścianami śniegu. Topniejący śnieg tworzy rzekę, która płynie w dół drogi. Jedziemy rzeką po dużych, śliskich kamieniach. Woda sięga do 3 wysokości koła. Tiziana przejeżdża pierwsza, ja przejeżdżam tuż za nią. Motocykl Mariusza klinuje się w rzece. Pomagamy mu we trzy osoby. Z trudem udaje się uwolnić motocykl. Następnie zblokowała w rzece swój motocykl Iza. Jacek wsiada na motocykl Izy, ja na Mariusza i udaje się wyprowadzić je z rzeki. Latamy po tej rzece jak wariaci pomagając sobie nawzajem oraz robiąc zdjęcia.To była zdecydowanie najtrudniejsza przeprawa jak do tej pory. Dwa motocykle (Mariusza i Jacka) tracą podnóżki. Woda w rzece miała około 4 stopni C. Od razu mieliśmy ją w butach. Po dwóch minutach tracę czucie w stopach z zimna. Nogi mam mokre i zmarznięte do łydek. Wszyscy mamy przemoczone buty. Zaczyna robić się późno, więc przyśpieszamy, żeby chociaż trochę nadrobić stracony czas. Nie omijam już wody i wjeżdżam w każdą większą kałużę i strumienie. Sprawia mi to ogromną przyjemność. Dojeżdżamy do naszego obozowiska. Nasz drugi samochód z ekipą odpowiedzialną za namioty i kuchnie przybył kilka godzin wcześniej i załoga rozstawiła już dla nas obozowisko. Dojeżdżamy cali szczęśliwi. Przez pierwsze minuty skaczemy i obściskujemy się ze szczęścia. Ogrzewam stopy przy ciepłym cylindrze mojego Enfielda - czucie powoli wraca. Jemy dobrą kolację słuchając Pink Floyd z odtwarzacza mp3 z małym głośniczkiem. Na deser nasi kucharze serwują nam płonące banany polane rumem. Tej nocy mimo wielkiego zmęczenia śpimy zaledwie kilka godzin. Spowodowane jest to dużą wysokością i zimnem. Niektórzy z nas nie zasypiają wcale. Z zegarkiem w ręku śpię 40 minut tej nocy. Około 2 dostajemy od naszej załogi termofory z gorącą wodą. Jest to najcięższa noc do tej pory. Michał ma gorączkę, ja natomiast mam silne bóle głowy, wiem, że są to objawy choroby wysokościowej.


Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny [Ogrzewanie stóp o blok silnika.]
Tekst alternatywny


Dzień 7 (10 czerwca 2009r.)

Z namiotów wychodzimy około 7 rano po nieprzespanej nocy. Na tej wysokości nawet proste czynności takie jak mycie zębów czy ubieranie się sprawiają duże trudności, powodując natychmiastową zadyszkę. Tego dnia mamy przejechać 180 km. Po poprzednim dniu brzmi to jak mega wyzwanie. Moje buty zamarzły w nocy. Około 6 rano zanoszę je do namiotu kuchennego, żeby się ogrzały. Ten dzień, cały przejadę w mokrych butach. Zanim wstaliśmy nasi mechanicy umyli i zatankowali nasze motocykle. Jacek idąc do toalety znajduje czaszkę z porożem kozicy. Tego dnia jest tyle mokrych przejazdów, że przestaje je już liczyć. Mijamy stada jaków. Ogólnie czuje się nie najlepiej, boli mnie głowa i mam kłopoty z oddychaniem. Uczucie to można porównać do wielkiego kaca. Kac ten mija mi kiedy zaczynamy wspinaczkę drogą "21 pętli". Jak nazwa wskazuje na górskiej, asfaltowej drodze znajduje się 21 pętli. Dodatkowo pomiędzy pętlami znajduje się duża ilość mniejszych i większych zakrętów. Pogoda jest wspaniała, duża przejrzystość powietrza i mocne słońce zachęca mnie, żeby wyprzedzić wszystkich i porobić zdjęcia jadącym w dole, po serpentynach Enfieldom. Dojeżdżamy do kolejnej rzecznej przeprawy, w której utknął samochód terenowy. Mijamy go bez problemu. Michał ma nawrót choroby wysokościowej i przesiada się do pickupa. Pokonujemy przełęcz Lachlung (5065m n.p.m). Następnie jedziemy pustynią płaskowyżu More. Jest tu dużo offroadowej jazdy. Drogę stanowi ubity mniej, lub bardziej pustynny piach. Rozpędzamy się z Jackiem do 100km/h co w takich warunkach daje duży przypływ adrenaliny. Na wyjątkowo piaszczystym odcinku bawimy się kurząc naszymi Enfieldami. Robimy przy tym ciekawe zdjęcia i filmiki.Powtarzając kolejne przejazdy do ciekawszych ujęć zaliczam spektakularną glebę, łamiąc przy tym podnóżek. Jurek uwiecznia wszystko na filmie. Mam wszędzie kurz.W oczach, pod powiekami, uszach, sakwach. Nawet pluje piaskiem. Mechanicy nie są zadowoleni kolejną zmianą podnóżka. W ramach rekompensaty deklaruje się, że umyje wszystkie motocykle następnego ranka. Obmywam twarz wodą mineralną i jedziemy dalej. Następnie przejeżdżamy przez drugą co do wysokości drogą świata - Tanglang la Pass (5359m n.p.m). Robimy kilka zdjęć i jedziemy dalej. Tego dnia nocleg mieliśmy spędzić w obozie rozbitym w górach. Nasz drugi samochód z namiotami i ekipą utknął gdzieś po drodze. Nie mamy z nimi kontaktu. Komórki nie działają. Zatrzymujemy się przed miejscowością Rumtse w przydrożnym namiocie na herbatę. Michał siada na kocu, z którego wylatuje bąk i gryzie go 3 razy w 4 litery. Zwala mnie na moment z nóg i kładę się pod kocem, podczas gdy reszta osób pije herbatę. Te kilkanaście minut regeneracji sił dobrze mi robi. Pojawia się pomysł, żeby nocować w namiocie w którym zatrzymaliśmy się na herbatę. Smród kuchenki gazowej zniechęca nas jednak i jedziemy dalej. Dojeżdżamy do górskiego miasteczka Rumtse składającego się z kilku domków. Nasza ekipa z namiotami nadal się nie pojawia, więc decydujemy się na noc w knajpeczce prowadzonej przez Tybetańczyków. Śpimy wszyscy razem w jednej izbie. W kuchni obok nocuje tybetańska rodzina. Jest całkiem spokojna i przyjemna noc.



Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny [Upadek Jurka.]
Tekst alternatywny [Nieplanowany nocleg u tybetańskiej rodziny.]


Dzień 8 ( 11 czerwca 2009r.)

Wspaniale się wysypiamy. Przez dziurę w drewnianym dachu wpadają płatki śniegu. Na zewnątrz leży śnieg. Powoli zbieramy się do drogi. W międzyczasie przestaje padać śnieg i wychodzi słońce i szybko robi się sucho i ciepło. Jedziemy w kierunku Leh - stolicy Ladakhu. Nie wiedzieć czemu Iza zalicza małą wywrotkę na małej błotnej kałuży. Wygina podnóżek, dźwignię hamulca nożnego i delikatnie gmol. Prostujemy z Michałem powyginane elementy, jeszcze przed przyjazdem naszych mechaników. Zatrzymujemy się na herbatę w knajpce przy drodze i spotykamy 5 motocyklistów, którzy opowiadają nam swoją historię. Pokonywali tą samą drogę co my. Jechali w 7 osób, jednak wspinali się zbyt szybko i stracili 2 kolegów w wyniku niedodmy płuc spowodowanej chorobą wysokościową. Przed wjazdem do Leh tankujemy pod korek nasze motocykle. Pappu dolewa nam do baków "oktany", które mają podnieść sprawność naszych motocykli w tych trudnych warunkach. Przyjeżdżamy do hotelu w Leh. Obsługa wita nas powitalnymi szalami z błogosławieństwem. Podczas czekania na pokoje, wypijamy po zimnym Kingfisherze, który bosko smakuje po takiej podróży. Jemy pyszną kolację i uzupełniamy notatki z naszej podróży do późnego wieczora.


Tekst alternatywny


Dzień 9 (12 czerwca 2009r.)

Jemy śniadanie w hotelowym ogródku. W mieście trwa dwudniowy strajk przeciwko wprowadzeniu podatków. Wszystkie sklepy i restauracje są pozamykane. Robimy sobie dzień wolny. Z Jurkiem i Mariuszem idziemy zwiedzać pałac królewski wybudowany w XVII w. Z zewnątrz pałac wygląda imponująco. W środku jednak jest dosyć zaniedbany. Ciekawym motywem jest zwiedzanie pałacu bez jakiegokolwiek nadzoru. Chodzimy po kilku piętrach pałacu, wchodzimy do różnych nieoświetlonych pomieszczeń bez żadnej kontroli. Z pałacu rozciąga się wspaniały widok na całe miasteczko. Udaje nam się zjeść lunch na dachu restauracji, która po cichu wyłamała się ze strajku. Musimy siedzieć w rogu, żeby nie było nas widać. Po obiedzie jedziemy poza miasto na lokalny festyn. Podczas festynu kobiety wykonują bardzo ciekawy powolny taniec, a mężczyźni strzelają z łuku. Wracamy do Leh przepiękną trasą po drugiej stronie rzeki. Wieczorem jedziemy do Stupy Shanti położonej na wzgórzu z pięknym widokiem na całe miasto. W knajpce u podnóża Stupy wypijamy dziwną w smaku herbatę. Po powrocie nasi mechanicy przeglądają motocykle. Robią drobne regulację i wymieniają koła. Wieczór spędzamy przy piwie i rumie. Kładziemy się spać dosyć późno.


Tekst alternatywny [Wieczorne spisywanie wydarzeń z minionego dnia.]
Tekst alternatywny [Pałac w Leh.]
Tekst alternatywny [Shanti Stupa - Leh.]

Dzień 10 ( 13 czerwca 2009r.)

Po śniadaniu, nasi mechanicy zmieniają samochód co związane jest z pozwoleniem na poruszanie się po niektórych terenach Indii i ruszamy w kierunku najwyżej położonej drogi Świata - Khardung la Pass (5606 m. n.p.m.). Droga jest asfaltowa i biegnie nad konkretną przepaścią. Zakręty są wspaniałe. Z minuty na minutę robi się coraz zimniej. Przy drodze mijamy tabliczki upamiętniające wypadki na tej drodze. Zatrzymuje się przy pierwszych dwóch i czytam historię wypadku. Od tej pory jadę już dużo wolniej. Dojeżdżamy do punktu kontrolnego. Jest bardzo zimno. Pada na zmianę grad ze śniegiem. Otrzymujemy informację, że na drodze przed nami zblokowało się 60 samochodów i musimy poczekać, aż ruch się unormuje. Z samochodu czekającego z nami wysiada rodzina hinduska i robią sobie zdjęcia na moim Enfieldzie. Kobieta w średnim wieku pyta się mnie z jakiego kraju jesteśmy. Następne pytanie jakie pada to "czy wszyscy ludzie w Polsce są różowi?" Mówię, że nie, a ona mnie pyta dlaczego ja jestem różowy. Wyjaśniam jej, że to zimno i słońce, a ona reaguje śmiechem. Zakładamy na siebie wszystkie ubrania jakie mamy. Śnieg zaczyna padać coraz mocniej. Ze względów bezpieczeństwa decydujemy się zawrócić i podjąć wyzwanie za kilka dni. Pozwolenie na przekroczenie tej drogi mamy ważne jeszcze przez 7 dni więc musimy trafić tylko na pogodę. Wracamy do hotelu w Leh. Humory trochę nam siadły. Szczególnie Jacek traci humor, bo lubi ekstremalne wyzwania. Jemy małą przekąskę i jedziemy w stronę Chilling. Mariusz zalicza na piachu małą glebę i łamię ostatni już podnóżek z naszego zapasu części. Po drodze zatrzymujemy się w miejscowości Basgo i zwiedzamy buddyjską świątynię. Noc spędzamy w namiotach nad rzeką Zanskar. Dookoła irysy, topole i biegające pardwy. W międzyczasie dowiadujemy się, że na przełęczy leżała 30 cm warstwa śniegu, więc decyzja o powrocie była słuszna. Zebraliśmy hrust na ognisko, które nigdy nie zapłonęło. Słuchamy Pink Floyd i Rolingstones.


Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny

Dzień 11 (14 czerwca 2009r.)

Wstajemy około 7 rano. Jemy omlety na śniadanie. Wyruszamy w stronę Likir. Na początku drogi macha do mnie miejscowy dziadek. Z gestów wynika, że chce, żebym go podwiózł. Ładuje mi się na kanapę. Wiozę go przez około 40 minut zastanawiając się, gdzie wysiądzie. Przez dłuższy czas wydaje mi się, że nie miał konkretnego celu i poprostu chciał się przejechać motocyklem. Dziadek jedzie bez kasku, lecz nie łamiemy prawa, gdyż zgodnie z panującymi tu przepisami tylko kierowca motocykla obowiązany jest jechać w kasku. Na zakrętach kiedy przechylam motocykl, dziadek prostuje się do zewnętrznej strony zakrętu, usiłując nagiąć motocykl do pionu, a później trzymając mnie w pasie usiłuje sterować motocyklem. Za pierwszym razem udaje mu się zmienić tor jazdy motocykla, co mnie trochę zaskoczyło. Kolejne manewry dziadka już przewidywałem i nawet nie odczuwałem balastu. Dojeżdżamy do bajecznego miejsca, w którym łączą się dwie rzeki: Zanskar i Indus. Obie rzeki mają różne barwy. Indus jest krystalicznie czysty o błękitnym zabarwieniu, Zanskar ma gliniany kolor. Obie rzeki mieszają swe barwy płynąc dalej w dominującej rudawej barwie. Pytam się dziadka dokąd chce jechać, a on odpowiada, że do Leh. My jedziemy w przeciwnym kierunku, więc wysadzam go na najbliższym skrzyżowaniu. Dojeżdżamy do miejscowości Likir, gdzie zwiedzamy wybudowany w XIVw., a następnie przebudowany w XVIIw. Klasztor z 8 metrowym pokrytym złotem pomnikiem Buddy. W klasztorze modli się starsza kobieta idealnie oddająca klimat tamtejszej ludności. Jedyny element jaki do niej nie pasuje to kurtka z dużym napisem na plecach "bad boy". W koło biegają mali mnisi. Jednego przewożę na motocyklu. Następny punkt naszej podróży to wioska Alchi z najstarszym klasztorem w Ladakhu, słynącym z malowideł ściennych powstałych w Iw n.e. Niesamowite jest to, że malowidła nie są w żaden sposób zabezpieczone. Po niektórych, mających 2000 lat ścianach, przez dziurawy dach, spływa woda, bezpowrotnie niszcząc malunki. Robimy mały spacer po wiosce, robiąc drobne zakupy na tybetańskich straganach. Wieczór spędzamy przy muzyce i rumie. Nocujemy w namiotach w Alchi.


Tekst alternatywny [W drodze do Likir podwożę lokalnego autostopowicza.]
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny

Dzień 12 ( 15 czerwca 2009r.)

Rano, po śniadaniu jedziemy do Lamayuru. Droga wije się nad stromą przepaścią. Mimo, że prawie cała nasza podróż to strome przepaście, zgodnie stwierdzamy, że te przepaście przerażają nas najbardziej. Na początku nie daje rady podziwiać wspaniałych widoków podczas jazdy. Gdy tylko spojrzę w dół, to mam zawroty głowy od otaczającej przestrzeni. Najpiękniejsze są przeróżne formacje skalne i skały o fioletowej barwie. Kiedy przejeżdżamy przez wioski, dzieci wybiegają na drogę i wystawiają ręce, żeby przybić nam “piątki”. Mariusz nadwyręża w ten sposób łokieć. Iza ma małe kłopoty z elektryką w swoim Enfieldzie. Motocykl przerywa jej w najmniej oczekiwanych momentach. Zanim zgłasza problem mechanikom, łapie gumę w tylnym kole. Cała akcja mam miejsce obok małej knajpki. Czekając na nasz samochód serwisowy, wypijamy herbatę. Pappu i Ramesh błyskawicznie przekładają całe koło w motocyklu Izy i przeglądają szybko złączki, które są przyczyną zaniku prądu. Tuż przed Lamayuru się rozdzielamy. Tiziana, Węgorz i Mariusz zjeżdżają do miasteczka, a ja z resztą grupy chcemy zaliczyć jeszcze jedną przełęcz (Futu – 4100m. n.p.m.) oddaloną o jakieś 40 minut drogi od Lamayuru. Jedziemy najlepszą drogą jak do tej pory w Indiach. Asfalt jest świeżo położony i dosyć szeroki, zakręty wzorowo wyprofilowane. Pozwala nam to na rozwinięcie większych prędkości i obracamy w obie strony w czasie dwa razy krótszym niż zakładaliśmy. Sama przełęcz nie powala swoją pięknością (może jesteśmy rozpuszczeni już widokami z poprzednich dni). W drodze powrotnej spotykamy Tiz, która wyjechała nam naprzeciw. Jemy lunch przygotowany przez naszych kucharzy w knajpce, w której kupujemy tylko wodę i herbatę przez grzeczność. Idziemy zwiedzać klasztor buddyjski oraz na medytację. Podczas medytacji zasypiam oparty o ścianę klasztoru. Budzi mnie Iza mówiąc, że mnich chce zmienić pode mną dywan. W międzyczasie Węgorz z Mariuszem częstują starszą kobietę czekoladą. W ramach wdzięczności kobieta przynosi im ziarna do zjedzenia z brudnej, zniszczonej dłoni. Z obrzydzeniem zjadają ziarna, żeby nie robić kobiecie przykrości. Do Alchi zamierzamy wrócić inną drogą. Po kilku kilometrach zatrzymuje nas grupa robotników. Nie możemy jechać dalej, bo za 5 minut będą detonować skałę poszerzając drogę, przy pomocy dynamitu. Nie mają nic przeciwko, żebyśmy byli obecni podczas wybuchu. Przestawiamy tylko motocykle, bo stoją pod nawisem skalnym. Dojeżdża do nas ekipa techniczna. Kiedy mówię im, że zaraz będą wysadzać skałę, w pośpiechu wrzucają wsteczny i odjeżdżają kilkaset metrów dalej, czekając w bezpiecznym miejscu na bieg wydarzeń. Z aparatami w rękach czekamy na wybuch. Całą akcja wygląda bardzo chaotycznie i jest słabo zabezpieczona. Właściwie nie jest w ogóle zabezpieczona. Z grupą robotników przebywa jeden żołnierz. Jesteśmy lekko zmieszani, bo nie wiadomo, gdzie jest bezpieczna strefa, w której możemy przebywać. W pewnym momencie dwóch robotników wybiega w popłochu zza skały i zaczynają uciekać w naszą stronę. Po chwili rozchodzą się dwa duże wybuchy, a fala uderzeniowa jest tak duża, że odczuwam ją na klatce piersiowej. W panice kilku robotników zaczyna uciekać. Przestraszony przebiegam za nimi kilkanaście metrów. Odwracam głowę i widzę, że Jacek stoi z przodu nie poruszony całą sytuacją i robi zdjęcia. Dookoła rozchodzi się kula gęstego kurzu. Minutę później idziemy z żołnierzem zobaczyć co zdziałał dynamit. Droga jest doszczętnie zawalona skałami. Żołnierz mówi, że uprzątnięcie drogi zajmie około 2 godzin.Mówi też coś o 2 dniach więc rezygnujemy z czekania i zawracamy. Wysadzenie tej drogi było dla nas wszystkich dużym przeżyciem. Po cichu trochę się cieszę, że musimy wracać, bo chętnie przejadę to wspaniałą drogę z przepaściami jeszcze raz. W drodze powrotnej Węgorz łapię gumę w tylnym kole. Mechanicy zmieniają dętkę a my czekamy przy drodze. Mija nas ciężarówka wioząca samochód terenowy załadowany na pakę. Dojeżdżamy do naszego obozowiska. Czeka na nas zimne piwo i rolada warzywna. Ekipę techniczną wysyłamy pickupem po rum i kurczaka dla Michała. Niestety nie mogą dostać ani jednego a ni drugiego. Kładziemy się wcześnie spać, bo rano czeka nas długa podróż. Planujemy pobudkę o 6 rano. Leżę w łóżku i analizuję dzisiejszy dzień. Jestem pewny, że dzisiaj pokonaliśmy ponad tysiąc zakrętów.. Zamykam oczy i widzę pokonywane zakręty, lewo, prawo, lewo, prawo. Na moment zasypiam. Śni mi się, że jadę dalej Enfieldem. Nagle we śnie uderzam w skałę. Podrywam się i krzyczę z przerażenia.


Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny [Na chwilę przed wysadzeniem skał.]
Tekst alternatywny [Moment detonacji dynamitu.]
Tekst alternatywny

Dzień 13 (16 czerwca 2009r.)


Wstajemy rano i ruszamy w stronę Leh. Dzisiaj podejmiemy drugą próbę przekroczenia najwyżej położonej drogi świata. Mechanicy znów zmieniają samochód (wymogi prawne). Droga do Leh mija błyskawicznie bez większych przygód. Warunki pogodowe nam sprzyjają więc do Khardung la Pass (5606 m. n.p.m.) też dojeżdżamy dosyć sprawnie. Na przełęczy zaczyna padać śnieg. Po drodze Jurek z Jackiem mają małą stłuczkę. Rozpędzony Jacek nie zauważa, że Jurek się zatrzymał i wjeżdża w tył jego motocykla. Wygina mu stelaż od sakwy i błotnik. Mechanicy zatrzymali się kilkaset metrów za nimi myśląc, że Jurek i Jacek zatrzymali się na małą pogawędkę. Nie chcąc im przeszkadzać czekali w oddali. Jurek i Jacek z kolei nie rozpoznali zmienionego samochodu mechaników i stali tak przez około 40 minut, rozmawiając z Polakami, których przy okazji spotkali. Zanim wszyscy zorientowali się w sytuacji i zdemontowali wykrzywiony błotnik, reszta grupy czekała już na przełęczy. Zmierzamy w kierunku doliny Nubra - mistycznego miejsca, gdzie mamy spędzić noc. Po drodze Tiz łapię gumę, a zaraz za nią Iza. Mechanicy nie mają już ze sobą zapasowych dętek więc muszą łatać przebitą. Idzie im to wyjątkowo sprawnie. Po drodze mijamy grube świstaki, a Jurkowi udaje się nawet uwiecznić na zdjęciu wilka. Na drodze natrafiamy na wywróconą ciężarówkę. Rozbitych samochodów podczas naszej podróży widzieliśmy wiele, jednak ten robi na nas wyjątkowe wrażenie. Samochód leżał na prawym boku, może ze dwa dni. Przewoził kurczaki. Większa część z nich była już martwa, jednak w środku wciąż znajdowały się żywe ptaki, leżące na rozkładającym się mięsie pozostałych. Próbowaliśmy wydostać uwięzione ptaki. Kilkadziesiąt minut walczyliśmy z grubymi kratami w klatkach. Niestety drzwiczki do klatek znajdowały się z boku ciężarówki na którym leżała i nie byliśmy w stanie nic zrobić. Widok ten był dla nas na tyle szokujący, że niektórzy z nas rozważają, żeby przestać jeść drób. Kolejnym szokiem jaki przeżyliśmy tego dnia, były rozkładające się ciała stada psów, które zamordowane w bestialski sposób, powiązane metalową linką, wrzucone zostały do przydrożnego rowu. Te wydarzenia wyjątkowo popsuły nam humory w tym dniu. Lepiej się poczuliśmy, kiedy natrafiliśmy na dzikie stada wielbłądów. Nocujemy w najładniejszym kempingu podczas naszej podróży. Położony jest pośród wysokich topoli, wśród strumieni i rzeczek. Dookoła małe mostki i bardzo zielono. Jedzenie też jest pierwsza klasa.


Tekst alternatywny
Tekst alternatywny Khardung la Pass (5606 m. n.p.m.)
Tekst alternatywny [Najwyżej położona, przejezdna droga na Świecie.]
Tekst alternatywny [Wypadek ciężarówki z drobiem.]
Tekst alternatywny [Droga na wysokości ok. 5000 m. n.p.m.]
Tekst alternatywny [Wielbłądy w dolinie Nubra.]
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny

Dzień 14 (17 czerwca 2009r.)

Dzisiaj czeka nas ciężki dzień. Po śniadaniu wracamy tą samą drogą w stronę Leh. Po drodze znów mijamy stado wielbłądów. Zmierzamy znów w stronę przełęczy Khardung. Zaczyna się chmurzyć. Pada deszcz, a później śnieg. Droga, która wczoraj była bułką z masłem, dzisiaj zamienia się w prawdziwy koszmar każdego motocyklisty. Na drodze leży śnieg i lód. Na zakręcie Iza zderza się z wojskowym samochodem terenowym jadącym na czele kolumny 4 Suzuki Samurajów. Z czołowego zderzenia przy niewielkiej prędkości (ok. 10km/h) wychodzi zwycięsko. Oprócz siniaków nic jej się nie stało. Samochód wojskowy ma wgniecione nadkole. Z samochodu wybiega 4 wojskowych odstawionych w reprezentacyjne mundury i białe buty. Dostają jeszcze ochrzan on Izy, ale Tiziana łagodzi sytuację. Chwilę później upada na lodzie Węgorz i puszczają mu nerwy. Schodzi z motocykla i ciska kaskiem o lodową skałę. Jurek próbuje mu pomóc, ale Węgorz jest na tyle wkurzony, że dochodzi między nimi do sprzeczki. Do końca dnia nie rozmawiają ze sobą. Niestety nie jestem świadkiem tych dwóch sytuacji, gdyż wyprzedzam całą grupę o jakieś 30 minut drogi i dojeżdżam do przełęczy. Po drodze mijam ciężarówki jadące na łańcuchach śnieżnych. Trochę mnie to przeraża, bo nie wiem czy damy radę wrócić przez przełęcz. Czekam na przełęczy na całą grupę około 40 minut. Zaczynam odczuwać lekki odlot spowodowany wysokością, więc jak tylko dojeżdżają zostawiam ich i zaczynam zjeżdżać w dół. Mamy za sobą najcięższy fragment naszej podróży. Zjeżdżając w dół z minuty na minutę robi się coraz cieplej. Dojeżdżamy do Leh. Jemy olbrzymi lunch na dachu restauracji. Idziemy zadzwonić do Polski i ruszamy w dalszą drogę do Hemis. Po drodze Jurek łapię gumę. Nasi mechanicy zostali daleko w tyle, jak się później okazało też mieli kłopoty z przebitą oponą w pickupie. Decydujemy się zostawić motocykl Jurka u tybetańskiej rodziny. Jurek wsiada na motocykl z Tizianą. Zwiedzamy klasztor tybetańskich buddystów założony w 1672r. Nocujemy w namiotach u podnóża klasztoru, dookoła pasą się osły. Dojeżdżają do nas mechanicy. Tłumaczymy Pappu, gdzie zostawiliśmy motocykl Jurka. Jadą z Ramishem po niego, lecz nie udaje im się zlokalizować domu, w ogródku którego zostawiliśmy Enfielda. Jemy dobrą kolację a na deser dostajemy od naszych kucharzy tort czekoladowy. W międzyczasie Pappu i Ramesh podejmują drugą próbę odnalezienia motocykla. Po kilku godzinach wracają motocyklem z wymienioną dętką. Rozpalamy mikroskopijne ognisko, które szybko się wypala.


Tekst alternatywny
Tekst alternatywny [Początek jednego z trudniejszych etapów podróży.]
Tekst alternatywny [Chwilę po zderzeniu Izy z wojskowym samochodem.]
Tekst alternatywny [Motocykl Jurka zostawiliśmy na posesji przy drodze.]
Tekst alternatywny

Dzień 15 (18 czerwca 2009r.)

Wstajemy przed 6 i o 6:15 siedzimy już na motocyklach. Jedziemy do klasztoru w Thiksey. Wybudowany na skale w 1430 roku klasztor jest moim zdaniem najładniejszy w całym Ladakhu. O godzinie 7 rano, w klasztorze, zaczyna się "puja" w której bierzemy udział. Mnisi śpiewając i klaszcząc wprowadzają się w trans. Po puji daje mnichom prezent w postaci albumu ze zdjęciami, które wykonałem w klasztorze rok wcześniej. Po medytacji, jemy śniadanie, które przygotowali dla nas nasi kucharze w ogródku restauracji u podnóża klasztoru, płacąc symbolicznie za udostępnienie stolika. Następnie jedziemy do Leh, gdzie robimy ostatnie zakupy. Robię pożegnalną rundę w okół miasta na moim Enfieldzie. Na moich oczach w centrum miasta samochód wjeżdża w zaparkowany skuter. Rozstajemy się z naszymi motocyklami, które mechanicy ładują na ciężarówkę. Oddajemy z Mariuszem nasze zniszczone podróżą buty do ulicznego pucybuta. Za opłatę "co łaska" doprowadza je do stanu zrównanego z nowością. Jest to nasza ostatnia noc w Ladakhu.


Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny

Dzień 16 ( 19 czerwca 2009r.)

Rano jedziemy na lotnisko w Leh na którym przechodzimy przedziwne procedury przy odprawie. Lecimy do Delhi. Mamy szczęście, bo pogoda jest wyśmienita i z samolotu możemy zobaczyć ogrom masywu górskiego. Widzimy też drogi, którymi podróżowaliśmy przez ostatnie dni. Na lotnisku od razu wsiadamy do busa i jedziemy zwiadzać ostatni punkt naszego programu - Agrę. Podróż trwa 5,5 godziny. Agra jest wyjątkowo brudnym miastem. Wieczorem idziemy na spacer. Mijamy dzieci kąpiące się w ściekach. Chore psy i kaleki. Nad miastem ciągnię się wielki smród. Nasz pięciogwiazdkowy hotel strzeżony jest jak ambasada małego kraju. Przed wejściem stoją żołnierze, a w środku są detektory metalu i procedury wejścia prawie jak na lotnisku.


Tekst alternatywny [Lot z Leh do Delhi.]
Tekst alternatywny

Dzień 17 (20 czerwca 2009r.)

Wstajemy przed 6 i idziemy zwiedzać o wschodzie słońca jeden z 7 cudów świata - Taj Mahal. Olbrzymie mauzoleum pokryte biały marmurem robi ogromne wrażenie. Po śniadaniu zwiedzamy Czerwony Fort i wracamy na lotnisko w Delhi, zatrzymując się w hotelu na szybki prysznic przed lotem do Polski. Na lotnisku kolejna dziwna akcja: Jurkowi i Mariuszowi rekwirują kaski i ledwo je odzyskują.


Tekst alternatywny [Taj Mahal - Agra]
Tekst alternatywny
Tekst alternatywny [Czerwony Fort wybudowany w XVIw. - Agra.]
Tekst alternatywny [Jurek nie może opędzić się od ulicznych sprzedawców.]

PODSUMOWANIE, LUB WSTĘP.

W ekspedycji w Himalaje brali udział: Tiziana - nasza motocyklowa przewodniczka, Iza, Jurek, Jacek, Mariusz, Michał (Węgorz) oraz ja. Podczas całej wyprawy mieliśmy wsparcie w postaci dwóch samochodów terenowych i sześciu osób z obsługi (kierowcy, kucharze i mechanicy). Przygotowania do wyprawy trwały około 11 miesięcy. Nad powodzeniem całej ekspedycji pracowało prawie 20 osób. Motocykle, którymi podróżowaliśmy to Royal Enfield Bullet Machismo 500 z 2008r. Wyposażone zostały dodatkowo w duże skórzane sakwy, gmole, wyższe kierownice i wygodniejsze kanapy. Mimo niewielkiej mocy i prostej konstrukcji, motocykle sprawdziły się świetnie w tych ekstremalnych warunkach. Na codzień jeździmy mocnymi i szybkimi motocyklami, lecz zgodnie stwierdziliśmy, że w Enfieldzie można się zakochać i mało jest motocykli, na których przejazd przez ten kawałek Świata przyniósł by tyle przyjemności co Enfieldami. Cała podróż zajęła nam 18 dni. Motocyklami przejechaliśmy dystans około 1500 km po indyjskich Himalajach. Może wydawać się to mało, lecz w żaden sposób nie można przyrównać do siebie dwóch przejechanych kilometrów w tamtych warunkach. Dziękuję mojej żonie - Kasi, która nie zwątpiła nawet przez moment w powodzenie Ekspedycji i wspierała mnie przez cały okres przygotowań. Duże podziękowania dla biura podróży Safari Travel z Sopotu, które profesjonalnie pomogło nam zorganizować wyprawę od strony formalnej. Firmie Retbike, która pomogła mi skompletować ubiór, który sprawdził się w 100%. Lechowi Potyńskiemu ze Świata Motocykli, który bez wahania objął patronat medialny nad naszą wyprawą.





UCZESTNICY EKSPEDYCJI

POWRÓT NA STRONĘ GŁÓWNĄ



szkolenie BHP Warszawa

Copyright © EKSPEDYCJA MOTOCYKLOWA